Oglądane: "You don't get it, Clark" - recenzja filmu "Zanim się pojawiłeś"

Ktokolwiek twierdził, że melodramat w kinie przesyconym efektami CGI, nastawionym na efekciarskie sceny i fajerwerki nie ma prawa bytu, był w wielkim błędzie. "Zanim się pojawiłeś" pokazuje, że ten gatunek nie powiedział na dużym ekranie ostatniego słowa.


Historia trochę jak z Kopciuszka. On, Will - przystojny, wywodzący się arystokratycznej rodziny młodzieniec, który był wszędzie i ciągle mu mało. Istny pan życia. Chwila nieuwagi powoduje, że na zawsze zostaje przykuty do wózka. Ona, Lou - radosna, odrobinę nierozgarnięta i naiwna dziewczyna o wielkim sercu, lubująca się w dość nazwijmy to, ekstrawaganckich strojach. Właśnie straciła pracę i desperacko szuka kolejnej. Przypadek sprawia, że zostaje opiekunką Willa.



"Zanim się pojawiłeś" to opowieść o przyjaźni, rodzącej się miłości i wciąż trudnym temacie śmierci. Autorki filmu opowiedziały ją bez przesadnych udziwnień. To melodramat w najczystszej postaci, pozbawiony charakterystycznego dla tego gatunku kiczu. Poza punktem kulminacyjnym nie znajdziemy tam dramatycznych zwrotów akcji. Ta toczy się powoli, regularnym rytmem, tak, abyśmy zdążyli dokładnie zapoznać się z głównymi bohaterami.  I właśnie to sprawia, że wsiąkamy w tę opowieść, zaprzyjaźniamy się z postaciami. Gorąco kibicujemy Lou, kiedy w pierwszych dniach nowej pracy musi znosić cyniczne docinki zgorzkniałego Willa dotyczące jej ubioru czy zachowania. My, kobiety, rozpływamy się nad urokiem, jaki roztacza wokół siebie Will, który choć przykuty do wózka, wciąż potrafi być  szarmanckim mężczyzną. Jednak te "ochy i achy" nie byłyby możliwe, gdyby nie pierwszorzędna gra aktorska i chemia, która wytworzyła się pomiędzy odtwórcami głównych ról. Duet Clarke&Claflin to obecnie jeden z moich ulubionych. 


Każdy element filmu przemawia na jego korzyść. Przepiękna scenografia, zdjęcia, kostiumy i muzyka potęgują uczucie magiczności, które towarzyszy nam od pierwszych scen. Szczególnie ta ostatnia zdobyła moje serce. Stanowiła idealne dopełnienie scen i albo powodowała salwy śmiechu, albo tylko potęgowała potoki łez.


Ktoś powie "takich filmów były już setki". To prawda, bo w wersji fabularnej film niczym nie zaskakuje. Motyw miłości rodzącej się na antagonizmach nie jest w kinematografii niczym nowym. Jednak dużo zależy od tego, w jaki sposób zostanie opowiedziany. I czy jedynym jego efektem będą oczy zapuchnięte od łez i tygodniowa depresja, czy może sprawi, że pewne rzeczy zaczniemy postrzegać inaczej.

Dużo myślałam o decyzji, którą zdecydował się podjąć Will. Początkowo wydała mi się egoistyczna. "Ty głupi idioto" - myślałam widząc, ile cierpienia przysparza Lou. Jednak gdy emocje opadły, zdałam sobie sprawę, że być może postąpił słusznie. Nie każdy potrafi poradzić sobie ze swoim losem. Poznałam osobę sparaliżowaną, dla której wypadek stał się bodźcem do działania. W przypadku Willa było odwrotnie. Życie po wypadku nie było jego życiem, jak sam twierdził. My, osoby sprawne nie rozumiemy jego decyzji, bo nie zdajemy sobie sprawy, ile możliwości daje nam to, że samodzielnie możemy wstać z łóżka. A ten film nam to uzmysławia. I chyba dlatego tak bardzo mnie ujął.

 















źródło zdjęć: filmweb

Komentarze

  1. Czasami mimo że wiele jest takich filmów, to w każdym jest coś wyjątkowego i mimo to warto je oglądać, zawsze poruszają nas i chwytają za serce. Tego jeszcze nie widziałam, ale koniecznie muszę go obejrzeć, bo bardzo lubię ten gatunek. :) Pozdrawiam, Darin Kr blog.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznam, że wybierałam się na ten film z tzw. "przymrużeniem oka", bo miałam wrażenie, że będzie to kolejny wyciskacz łez, który niczego poza ckliwością nie pokazuje. Jak widać, bardzo się pomyliłam :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty