Zagubiona w Ameryce: Going to California





- Co czujesz, kiedy w końcu udało Ci się zrobić to, czego pragnęłaś przez większość swojego życia?
- Spokój. Jakby jakaś część mnie, której brakowało, znalazła swoje miejsce. Ostatni element układanki. Jakby moje wnętrze było kompletne. Jakbym znalazła to, czego szukałam przez całe swoje życie. Jakbym nie musiała już biec ani uciekać.


Ach, Kalifornio! Ile legend krąży na twój temat. Ile powieści, wierszy i piosenek powstało pod wpływem twojej inspiracji. Ile osób przyciąga twoje słońce i obietnica życia bez zmartwień.  W końcu nigdy nie pada w południowej Kalifornii, prawda?

Nie będę ukrywać, że czułam strach. Strach spowodowany tym, że rzeczywistość będzie daleka od moich wyobrażeń, że doświadczę zwykłego rozczarowania, które jest tak nieodzownym elementem życia. Że miejsce, o którym śniłam, okaże się niczym innym jak obrazem mojej bujnej wyibraźni. W końcu, cytując dwóch z moich mistrzów:

Wszyscy ludzie w Los Angeles to robią: z obłędem w dupie biegają za czymś, czego nie ma. W zasadzie to strach przed skonfrontowaniem z samym sobą, strach przed samotnością. Ja z kolei boję się tłumu biegającego z obłędem w dupie, ludzi, którzy czytają Normana Mailera, chodzą na mecz bejsbola, i strzygą i podlewają swoje trawniki i przekopują ogródek gracką.
Charles Bukowski, Historie o zwykłym szaleństwie

Los Angeles to najsamotniejsze i najbardziej brutalne ze wszystkich miast w Ameryce. W Nowym Jorku pogoda zimą jest ohydna, ale mimo to da się tam odczuć jakąś stukniętą więź  braterstwa na niektórych ulicach. LA to dżungla.
Jack Kerouac, W Drodze

Niezbyt zachęcający obraz, prawda?
Pełna sprzecznych uczuć, mieszaniny strachu, ekscytacji i stresu po nieprzespanej nocy, w akompaniamencie ulewy wyruszyłam o świcie na lotnisko.
Ponieważ przezorność przyprawia mi więcej kłopotów niż korzyści, bojąc się kolejek przy odprawie, przyjechałam o dwie godziny za wcześnie. Po zjedzeniu najdroższej (i jak się okazało, wcale nie tak smacznej) w moim życiu kanapki z wędliną, wsiadłam na pokład samolotu i wyruszyłam w drugą jak dotąd, najważniejszą podróż w moim życiu.

Wciągnęłam głęboko powietrze. A więc tak pachnie Los Angeles, pomyślałam czekając na swój transport, który miał zawieźć mnie do samego serca Venice. Wilgotno i rześko. (Jak się później okazało, nie wszędzie w Los Angeles można zachwycać się powiewem tak świeżego powietrza).

Zobaczyłam znak. Prawie zapominając o swojej walizce, jak oparzona wyskoczyłam z samochodu, tylko po to, aby upewnić się, że to się dzieje naprawdę. I działo się. Otoczyły mnie dźwięki muzyki, gwar rozmów, brzdęk szklanek z pobliskiego baru, mieszanina trawki, lokalnego jedzenia i morskiej bryzy. Rozejrzałam się dookoła. Zamknęłam oczy i po raz kolejny wciągnęłam głęboko powietrze. Nie czułam się zagubiona. Czułam się jak w domu.

Ruszyłam w kierunku plaży. Plaża w Venice. Ta słynna Venice Beach, gdzie wszystko się zaczęło. To tutaj, w 1965 roku miało miejsce przypadkowe spotkanie Jima Morrisona i Ray’a Manzarka. Spotkanie, które dało początek legendzie.
Z każdym krokiem czułam rosnące we mnie napięcie i ekscytację. W końcu, po tylu latach miałam znaleźć się w miejscu, o którym zawsze marzyłam, o którym śniłam, którego obraz doprowadzał mnie do szaleństwa. Gdzie wizja mnie, stojącej na tej pamiętnej plaży krzyczała do mnie „MUSISZ! MUSISZ!”, w momentach kiedy byłam bliska temu, aby się poddać.
Ale obiecałam to sobie. Obiecałam to sobie i jemu. Tego piątkowego deszczowego popołudnia siedząc w moim pokoju.

Poczułam piasek pod stopami. Otoczył mnie słony i rześki zapach morskiej bryzy. Wiatr rozwiewał mi włosy. A ja stałam pośrodku plaży w Venice otoczona przez setki ludzi, którzy też z jakiegoś powodu postanowili się tutaj znaleźć. Stałam i płakałam. Wyszeptałam: Miałeś rację Jim. To było warte całego bólu. Każdej łzy, wyrzeczenia i straty. O tak, poświęciłam wiele. Ale tego, co zyskałam, nie da się opisać słowami. To trzeba poczuć w środku.

I zrobiłam to. Na przekór wszystkim i wszystkiemu. Niczym bachantka podążająca w orszaku za Dionizosem, ja opuściłam swój kraj, bliskie mi osoby, goniąc za własnym marzeniem. Podążając za własnym bogiem. By oddać mu cześć w jego ukochanym mieście.

A potem znalazłam jego. Książę Venice. Niczym władca obrzucał wzrokiem swoje królestwo. Z nagim torsem i mikrofonem w ręku, w wyzywającej pozie i tym przenikliwym, a jednocześnie dumnym spojrzeniem. Spoglądał na mnie ze ściany na rogu Speedway i 18th Street. Patrząc na niego, czułam w sobie tę dziwną mieszaninę radości, smutku i melancholii. Otoczony i mijany przez setki ludzi każdego dnia, ale wciąż samotny. Dokładnie taki, jaki był przez całe swoje krótkie, ale intensywne życie.

Pozostałe dni spędziłam na odkrywaniu Venice. Należę do tych osób, które nawet, kiedy powie im się idź w prawo, ochoczo pójdą w lewo. Innymi słowy, zginęłabym bez nawigacji. Ale nie w Venice. Tam instynktownie wiedziałam dokąd iść. Odnalazłam słynne kanały i modną Abbot Kinney. Podziwiałam lokalną architekturę – zderzenie klasyki z modernizmem i minimalizmem. Jednak każdego wieczora i tak wracałam na plażę. Tylko po to, aby przez te kilka minut podziwiać zachody słońca, które do tej pory dane mi było oglądać tylko na zdjęciach.



Odnalazłam też dom, w którym pomieszkiwał Jim i na którego dachu stworzył zdecydowaną większość swojej poezji i utworów, które znalazły się na dwóch pierwszych albumach – „The Doors” i „Strange Days”. Jeśli kiedykolwiek będziecie w Venice, bardzo łatwo tam trafić. Wystarczy, że cały czas będziecie iść Ocean Front Walk a następnie skręcicie w Westmister Avenue. Dokładny adres to 14 Westmister Avenue. Pamiętam, że kiedy go znalazłam, obeszłam dookoła cały budynek i obejrzałam z każdej strony, wzbudzając tym samym zainteresowanie pozostałych osób na ulicy. Próbowałam wyobrazić sobie jak Morrison wdrapywał się na dach i jak spędzał tam noce. Jedno jest pewne, widok z dachu musiał mieć niesamowity.



Wybrałam się pieszo do Santa Monica, które jest oddalone od Venice około 5 kilometrów.
 Z oczami utkwionymi w horyzont i rozwianymi włosami niczym Lana del Rey w teledysku „West Coast” wyobrażałam sobie Jima Morrisona idącego tą samą drogą. Co robił? Co myślał? Czy tak jak ja tańczył na plaży, kiedy był szczęśliwy?




Ostatnie chwile w Venice spędziłam na plaży czytając jego wiersze z tomiku, który zabrałam ze sobą z Polski. I znów. Po tylu latach, po setkach odmiennych naukowych analiz, jego wiersze przeczytane na plaży w Venice nabrały dla mnie zupełnie nowego znaczenia. Po lekturze ostatniego z nich zatytułowanego „Gdy patrzę za siebie” poczułam jak po policzku spływa mi pojedyncza łza. Poczułam ulgę. Żyję moim marzeniem, pomyślałam i ruszyłam w kierunku muralu, by spojrzeć na niego po raz ostatni.

Mierzyliśmy się wzrokiem. Wiecznie młody ulubieniec bogów i ja – szalona dziewczyna, która oddała swoją twórczość upadłej gwieździe rocka.
-To wciąż nie koniec, Jim. Do zobaczenia - powiedziałam i nagle zdałam sobie sprawę, że koło mnie stoi para turystów, która spogląda raz na mnie, jakby nie było gadającą do siebie, a raz na mural.
- Kim jest ten koleś? – zapytała kobieta. Uśmiechnęłam się pod nosem.
- Moją dziką miłością – odparłam i ruszyłam w przeciwnym kierunku.




 - Co czujesz, kiedy w końcu udało Ci się zrobić to, czego pragnęłaś przez większość swojego życia?
 - Spokój. Jakby jakaś część mnie, której brakowało, w końcu znalazła swoje miejsce. Ostatni element układanki. Jakby moje wnętrze było kompletne. Jakbym znalazła to, czego szukałam przez całe swoje życie. Jakbym nie musiała już biec ani uciekać. Jednocześnie czuję w sobie siłę. I to w pewien sposób mnie przeraża. Bo jeśli udało mi się osiągnąć to, co przez długi czas było jedynie szalonym marzeniem, kto wie, do czego jeszcze mogę być zdolna.


*

Podróż do Venice była moim życiowym celem. I nie zawiodłam się. Fakt, jest to typowo turystyczne miasto, ale nie sposób odmówić mu magicznego wizerunku. Człowiek po prostu czuje się tu dobrze. Niestety, nie mogę powiedzieć tego samego o Hollywood. Nie spędziłam tam wystarczająco dużo czasu, aby wydać jednoznaczną opinię, jednak moje pierwsze wrażenie na temat tej części LA nie było pozytywne. W pewien sposób przypominało mi Nowy Jork, z tą różnicą, że w Hollywood na każdym rogu rosną palmy. Poza tym jest nieprzyjemnie gorąco i śmierdzi. Ludzie są natarczywi (o wiele bardziej niż w Nowym Jorku) i zdecydowanie nie polecam Wam nosić tam koszulki z logo Guns n’ Roses. Przez wszystkie lata, odkąd jestem w jej posiadaniu, nie usłyszałam tylu komentarzy na jej temat, co przez 2 godziny spędzone w Hollywood. Oczywiście w większości były to brednie, bo każdy z brokerów zarzekał się, że zna Axl’a Rose’a pił z nim whisky i w ogóle to może kupiłabym wycieczkę po LA? Bardzo tanio, 300$ ale dla ciebie jeszcze taniej – 250$. Uroczo.
Słynna Walk of Fame jest zatłoczona bardziej niż Times Square. Na środku ulicy ktoś co chwila rozkłada czerwony dywan, ścianki i sztuczne kwiaty, wszędzie roi się ochroniarzy. Piękne kobiety i piękni mężczyźni wysiadają z pięknych samochodów, a nad tym wszystkim unosi się słodkie wrażenie iluzji. Wystarczy odejść od szalejącego tłumu gapiów, którzy nie wiedzą nawet na co się gapią, żeby ujrzeć rzeczywistość. Rzeczywistość ukrytą pod mostem, jaką są całe społeczności bezdomnych. Myślę, że zarówno Bukowski, Kerouac jak i Axl Rose mieli rację co do Los Angeles. Witajcie w dżungli.



“What do you feel after you’ve finally accomplished what you’ve been wishing for the majority of your life?”
“Peace. Like some part of me that was missing found it’s place. Like the last piece of a puzzle. Like my inner was complete. Like if I’ve found what I’ve been looking for my whole life. Like I don’t have to run anymore.”



Ah, California! How many legends I’ve heard about you? How many novels, poems and songs was made under your influence? How many people is being pulled in by your sun and promise of life without worries?
After all, it never rains in Southern California, right?

I don’t want to say that I wasn’t scared. I felt fear. Fear caused by the fact that reality will turn out different then my ideas. That I will experience ordinary disappointment, which is such integral part of life. That place I’ve been dreaming about, will be nothing else than just a picture of my imagination.
After all, quoting two of my masters:

all the people in Los Angeles are doing it: running ass-wild after something that is not there. it is basically a fear of facing one's self, it is basically a fear of being alone. my fear is of the crowd, the ass-wild running crowd; the people who read Norman Mailer and go to baseball games and cut and water their lawns and bend over their garden with a trowel
Charles Bukowski,  Tales of Ordinary Madness

LA is the loneliest and most brutal of American cities; NY gets god-awful cold in the winter but there's a feeling of wacky comradeship somewhere in some streets. LA is a jungle.
Jack Kerouac  On the Road

Not really encouraging picture, huh?
Full of mixed feelings, blend of fear, excitement and stress after sleepless night, with accompaniment of rain storm I left at dawn to the airport.

Because my precaution gives me more troubles than benefits, I arrived at the airport over two hours too early. After consuming the most expensive (and as it turned out, not so tasty) turkey sandwich in my life, I got on board and started the second most important journey in my life so far.

I breathed deeply. “So this is how the Los Angeles smells” I thought waiting for my transport that supposed to take me into the heart of Venice. “Humidly and crispy”. (I discovered later that not all LA smells like fresh breeze).

And then I saw the sign. Almost forgetting about my suitcase, I jumped out of the car only to make sure that it is really happening. And it was. I was surrounded by sounds of music, chatter, laughter, ping of glasses from the nearby bar, mixture of pot, local food and sea breeze. I looked around. I closed my eyes and breathed deeply for the second time. I didn’t feel lost. I felt like home.


I moved toward the beach. Beach in Venice. This famous Venice Beach where everything started. Here, in 1965 took place the accidental meeting of Jim Morrison and Ray Manzarek. Meeting, that gave birth to the legend.
With every step I made I felt tension and excitement growing inside of me. Finally, after all these years I was supposed to find myself in a place I’ve been dreaming about, which image was driving me mad. Where vision of me standing on this memorable beach was screaming to me: ‘DO IT! DO IT!’ at moments when I was really close to give up. But I promised this to myself. I promised this to myself and to him. This rainy, Friday afternoon sitting alone in my room.


I felt the warm sand under my feet. I was surrounded by salty and fresh scent of sea breeze. The gentle wind was blowing my hair.
And I was standing in the middle of the Venice Beach, surrounded by hundreds of people, who, for some reason, decided to come here. Standing and crying. I whispered: “You were right Jim. It was worth all the pain. Every tear, self-sacrifice and loss”. Oh yes, I sacrificed a lot. But what I’ve gained you won’t describe by the words. You have to feel it inside.



And I did it. Against all odds. Like Bacchante following the Dionysus’ suite, I left my country, the people I loved, chasing my own dream. Following my own god. To pay him tribute in his beloved town.

And then I’ve found him. The Prince of Venice. Like sovereign, he was looking at his kingdom with naked torso and microphone in his hand. In his daring pose and this bitter, curious and proud look at the same time.
He was gazing at me from the wall at the corner of Speedway and 18th Street. Looking at him, I felt this odd mixture of joy, sadness and melancholy. Surrounded and passed by hundreds of people every day and yet, so lonely. Just like he was for all his short but intensive life.


The rest of my staying flew past on exploring Venice. I’m one of these people who, even when they’re told: go right, will go left. In other words, I’d be lost without GPS. But not in Venice. There, I knew where to go instinctively. I’ve found famous and historic Venice Canals, fancy Abbot Kinney. I was admiring local architecture – mash up of classic, modernism and minimalism. But still, every evening I was coming back to the beach. Only to admire  those breathtaking sunsets, even if it lasted only for few minutes. The sunsets I used to watch on photographs so far.








I have also found the house where Jim used to live. Actually, it was his friends’ house and he was staying at the rooftop not to be completely homeless. On that rooftop he created most of his poetry and songs that appeared on first two albums – “The Doors” and “Strange Days”. If you’ll ever happen to be in Venice, it’s very easy to get there. Just follow the Ocean Front Walk, and then turn into Westmister Avenue. The exact address is 14th Westmister Ave. I remember that when I’ve found the house, I walked around the whole building looking at every side and probably making other people on the street curious about it. I was trying to imagine how Morrison was climbing at the roof. Did he use the ladder or the staircase? – I wondered. How has he been spending nights at the roof staring onto horizon? One thing I know for sure, the view from there must have been amazing.





One day I went by feet to Santa Monica which is around 3 miles away from Venice.
With my eyes gazing onto horizon and windblown hair like Lana del Rey in “West Coast” video, I was trying to imagine Jim Morrison wandering the same road. What was he doing? What was he thinking? Was he, like me, dancing on the beach when he felt fortunate?






The last  moments in Venice I’ve spent on the beach reading his poems from the volume I’ve brought with me from Poland. And again. After all these years, after hundreds of different scientific analysis, his poems read on the beach in Venice showed me their totally different meaning. After reading the last one titled “As I look back”, I felt how a single tear is running down on my cheek. I felt relief. “I am living my dream” – I thought and went toward the mural to look at him for the last time.



We have been sizing up each other. Forever young god’s darling and me – crazy polish girl who somehow dedicated her life to the dead fallen rock star.
“It’s still not the end Jim. See you soon” I said and suddenly realized that next to me is standing a couple of tourists, looking once at me, either way, talking to herself, once at the mural.
“Who is that guy?” asked the woman. I smiled.
“My wild love” I answered and moved in opposite direction.



“What do you feel after you’ve finally accomplished what you’ve been wishing for the majority of your life?”
“Peace. Like some part of me that was missing found it’s place. Like the last piece of a puzzle. Like my inner was complete. Like if I’ve found what I’ve been looking for my whole life. Like I don’t have to run anymore. At the same time I feel power growing inside of me. And this, somehow, scares me. Because if I was able to accomplish what for long time was only a crazy dream, who knows, what I am capable of.

*

My journey to Venice was my life goal. And I wasn’t disappointed at all. And it’s true, Venice is typically tourist town. But once you got there, you can’t deny it isn’t magical place at the same time. People just feel good there.
Unfortunately, I can’t say the same thing about Hollywood. I haven’t spent there enough time to make a clear-cut statement about it, but still, the first impression I got about this part of LA, wasn’t positive. Somehow it reminded me about NYC. The only difference was the palms at every corner. Besides, it’s unpleasantly hot and it stinks. People are pushy (much, much more than in NYC) and definitely I don’t recommend you wearing there a t-shirt with Guns n’ Roses logo. For all these years since I got this t-shirt, I’ve never heard so many comments about it like for 3 hours I’ve spent wearing it in Hollywood. Of course it was mostly  bunk, because every person that has spoken to me was swearing that he knows Axl Rose, he drank whisky with him, and maybe I’d like to buy a tour through LA? Very cheap, only 300$, but for you even cheaper, 250$. Lovely.




The famous Walk of Fame is crowded even more than Times Square. Just like that in the middle of the street some crew spreads out the red carpet, puts fake walls and fake flowers (and fake grass which is very in common in LA). The bodyguards run everywhere. Beautiful women and beautiful men get out of beautiful cars and above all that the sweet impression of illusion floats. But… just walk away from madding crowd of gaping outlookers who don't even know what thery're looking at and you’ll see the reality.
Reality hidden under the bridge – the whole communities of homeless people. I guess that Bukowski, Kerouac and even Axl Rose were right about LA. Welcome to the jungle.






Komentarze

Popularne posty