American way: Indyk, Czarny Piątek i jak nie dać się... oskalpować
Po dość długiej przerwie czas na kolejną porcję wieści z Ameryki. Bez zbędnego przedłużania i niepotrzebnego patosu zapraszam Was do lektury. Kubki z kawą w dłoń and let's go!
Thanksgiving, czyli za co dziękują Amerykanie
Tak mniej więcej brzmiało pytanie, które zadałam mojemu host tacie, kiedy ten krzątał się po kuchni w poszukiwaniu świątecznych przepisów.
To wcale nie jest głupie pytanie – odpowiedział. W czasie Święta Dziękczynienia możesz być wdzięczna, za co tylko chcesz. Możesz dziękować Bogu, przyjaciołom albo samej sobie. Oczywiście, to święto także ma swoją nazwijmy to, komercyjno-rynkową stronę, bo w końcu każda okazja jest dobra, aby na kimś zarobić. Ale pomijając to, idea Thanksgiving jest, przynajmniej w naszym domu bardzo prosta i pozbawiona „poważnej” otoczki. Tym, za co ja najbardziej lubię Święto Dziękczynienia, jest czas, który mogę spędzić z rodziną i przyjaciółmi przy dobrym jedzeniu i rozmowach.
Do tej pory Thanksgiving znałam jedynie jako urywki z amerykańskich filmów i seriali. I jedyne z czym mi się kojarzyło, to monstrualnych rozmiarów indyk, który zajmuje centralne miejsce na stole.
Z mojej perspektywy Święto Dziękczynienia przypominało trochę Święta Bożego Narodzenia. Od samego rana w całym domu unosiły się zapachy potraw przyrządzanych w kuchni, wymieszane z aromatem zapachowych świec. Brzękały naczynia, z głośników płynęła świąteczna, nastrojowa muzyka, a dom stopniowo wypełniał się gośćmi, którzy przynieśli ze sobą świąteczne potrawy.
No właśnie, a co ze świątecznym menu? Oczywiście na stole nie mogło zabraknąć indyka. Oprócz tego mashed potatoes (tłuczone ziemniaki), szynka, cranberry sauce (sos żurawinowy), brussels sprouts (brukselki) i wiele, wiele innych potraw, których nie byłam w stanie zapamiętać.
Nikogo nie powinno dziwić, że ze świątecznych potraw najbardziej do gustu przypadły mi desery. Apple pie, czyli placek jabłkowy i sweet potato pie - ciasto/placek ze słodkich ziemniaków… Tak widzę Wasze skrzywione miny. Początkowo też byłam do tego sceptycznie nastawiona, ale uwierzcie mi, smakuje wybornie.
A skąd właściwie wzięło się Święto Dziękczynienia w Stanach? No cóż, w baaardzo dużym skrócie, historia zaczyna się w 1621 roku, kiedy to niewielkich rozmiarów statek „Mayflower” przypłynął do wybrzeży Stanów Zjednoczonych. Na jego pokładzie znajdowali się pielgrzymi, którzy uciekli z Anglii ze względu na prześladowania religijne. Kiedy dopłynęli do wybrzeży USA, zaskoczyły ich bardzo ciężkie i odmienne warunki pogodowe, przez co część z nich zmarła. Pozostałym udało się przetrwać dzięki pomocy rdzennych mieszkańców Ameryki, Indian z plemienia Wampaonagów. Dlatego po pierwszym roku na nowej ziemi pielgrzymi zasiedli do wspólnej uczty z Indianami, aby podziękować im za przetrwanie ciężkiego roku.
Oczywiście, w przypadku tego święta nie może obejść się bez kontrowersji i słów krytyki z różnych środowisk, gdzie Thanksgiving nazywane jest „narodowym dniem żałoby”. Dlaczego? Cóż, każdy, kto choć trochę zna historię USA, wie, jak skończyło się dla Indian przyjęcie na swoje ziemie kolonizatorów. Zainteresowanych tym tematem odsyłam do źródeł.
Ktoś może powiedzieć, że Święto Dziękczynienia to kolejna głupota wymyślona przez Amerykanów. Zanim dotarłam do USA, też czasami odnosiłam takie wrażenie. Głównie dlatego, że nie rozumiałam jego idei i po prostu wydawało mi się dziwne. Teraz mogę z przekonaniem stwierdzić, że to moje ulubione święto na równi z Bożym Narodzeniem.
Black Friday, czyli krew, pot i łzy
Sklepy w Polsce z powodzeniem adaptują Czarny piątek do naszych rodzimych realiów. I o ile, nie licząc kilku wyjątków, próbują zwabić oraz zadowolić klientów marnyn 20% w porywach do zawrotnych 30%, o tyle w Stanach -50% off jest w tym dniu na porządku dziennym. Oczywiście największym powodzeniem cieszy się sprzęt RTV i AGD, no bo w końcu kto by nie chciał kupić smartfona za dolara czy telewizora za 100$...
Tak naprawdę promocje są wszędzie, ale tak jak w Polsce, tak i tu warto zwrócić uwagę czy promocja faktycznie tą promocją jest. Nie zapominajmy, że sklepy zawsze chcą na nas zarobić. Jednak z moich "obserwacji" wynika, że ludzie ogarnięci wyprzedażowym szałem zbytnio nie przejmują się, że taki sam płaszcz Michaela Korsa mogą kupić taniej w Burlington i to bez „czarnopiątkowej” super obniżki.
Ponieważ żyłka dziennikarska gdzieś tam jeszcze we mnie tkwi, na własnej skórze postanowiłam sprawdzić jak wygląda prawdziwy Czarny Piątek w Stanach, a dokładnie w New York City.
Mój host tata polecił mi Macy’s stwierdzając, że będzie to idealne miejsce, jeśli chcę zobaczyć ludzi szalejących za promocją. Tak też zrobiłam i…
...Tak wyglądało wnętrze domu towarowego Macy’s w czasie Czarnego piątku. Zdjęcia niestety nie oddają całości tego wariactwa, ale muszę przyznać, że ubaw miałam przedni, kiedy stałam sobie na tarasie i patrzyłam na ludzkie mrowisko uganiające się za promocjami, które są nimi tylko z nazwy. No ale co kupili, to ich.
Będąc w Polsce zawsze z przymrużeniem oka słuchałam historii o Czarnym Piątku w USA, a nagrania ze sklepowych kamer uważałam za fotomontaż zrobiony przez ludzi szukających sensacji i pragnących zaistnieć przez 5 minut w sieci. Teraz wiem, że to wszystko prawda. Ludzie naprawdę śpią przed drzwiami centrów handlowych takich jak Target, Bestbuy, Wallmart żeby wejść do środka jako pierwsi. Kilometrowe kolejki, wybijanie szyb, aby szybciej dostać się do sklepu, bójki i zezwierzęcenie. A to wszystko po to, żeby kupić sobie taniej telewizor. Wystarczy, że wpiszecie w wyszukiwarkę Youtube „Black Friday 2017” i przekonacie się, że nasza lidlowa „bitwa o karpia” czy też wojna o torebki Wittchen to tutaj dla niektórych jedynie rozgrzewka. Ja na szczęście nie doświadczyłam na własnej skórze tego szaleństwa. No, może oprócz ludzkiej masy, która nagle wylała się z wnętrza Verizonu na ulicę, którą szłam, policjanci musieli kierować ruchem, a dotarcie na pociąg, które zazwyczaj zajmuje mi max 10 minut, tym razem zajęło mi prawie 30.
A zakupy zrobiłam, a jakże, ale online.
Nicks tickets, Nicks tickets? Who needs tickets?
Jeśli kiedykolwiek będziecie przechodzić w obrębie Madison Square Garden, jest więcej niż pewne, że zostaniecie zagadnięci przez jegomościa, który niby to od niechcenia, niby to przypadkiem, przejdzie koło Was i mniej lub bardziej konspiracyjnym tonem zapyta: Nicks tickets? Nicks tickets?
Oczywiście delikatnie koloryzuję, bo ten ton rzadko kiedy jest aż tak konspiracyjny. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to zjawisko interesujące.
W Polsce potocznie nazywamy ich „konikami”, natomiast w USA przylgnęło do nich jakże urokliwe określenie „scalper” od angielskiego „to scalp” czyli oskalpować. Bo to właśnie w dużym skrócie ci panowie robią – zdzierają pieniądze za bilety z ludzi, tak jak Indianie zdzierali skórę ze swoich wrogów.
O ile w Polsce działalność koników jest prawnie zakazana i podlega odpowiedzialności karnej, o tyle w Stanach nie istnieje federalne prawo zakazujące ich działalności. Co nie zmienia faktu, że 15 stanów m.in. California, Arizona, Louisiana, stara się ograniczyć ich działalność stosując kary w postaci mandatów lub kilku dni odsiadki. W stanach jak New Jersey i Nowy Jork wymagana jest od takich osób licencja na nazwijmy to „bycie brokerem”.
Pamiętam, że zwróciłam na nich uwagę już w czasie mojej pierwszej wycieczki do Nowego Jorku. Scalperzy są wszędzie tam, gdzie coś się dzieje. Walka bokserska, mecz koszykówki, koncert, musical na Broadway’u – każda okazja jest dobra żeby zarobić. Oczywiście, najlepszym celem są dla nich turyści, bo ci z reguły jakoś bardziej są podatni na „okazje”. Najlepszym miejscem na polowanie jest dla nich obręb Madison Square Garden, który znajduje się tuż przy Pennsylvania Station (w skrócie Penn Station), czyli stacji kolejowej.
Kiedy odwiedzałam Nowy Jork przez pierwsze tygodnie, dosłownie nie mogłam się opędzić od scalperów lub innych biznesmenów, którzy chcą za wszelką cenę zarobić. Wystarczyło tylko, że ledwo wyszłam ze stacji na 7 Aleję i od razu byłam atakowana gradem pytań czy nie potrzebuję biletów na Nicksów, Bruce’a Springesteena (w sumie by się przydały), nie chcę kupić w ŚWIETNEJ cenie wycieczki autokarem po New York City, a może potrzebny mi jest parasol?
Teraz już jakoś rzadziej mnie zagadują. Chyba wystarczająco dobrze wtopiłam się w tłum Nowojorczyków.
A zakupy zrobiłam, a jakże, ale online.
Nicks tickets, Nicks tickets? Who needs tickets?
Jeśli kiedykolwiek będziecie przechodzić w obrębie Madison Square Garden, jest więcej niż pewne, że zostaniecie zagadnięci przez jegomościa, który niby to od niechcenia, niby to przypadkiem, przejdzie koło Was i mniej lub bardziej konspiracyjnym tonem zapyta: Nicks tickets? Nicks tickets?
Oczywiście delikatnie koloryzuję, bo ten ton rzadko kiedy jest aż tak konspiracyjny. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to zjawisko interesujące.
W Polsce potocznie nazywamy ich „konikami”, natomiast w USA przylgnęło do nich jakże urokliwe określenie „scalper” od angielskiego „to scalp” czyli oskalpować. Bo to właśnie w dużym skrócie ci panowie robią – zdzierają pieniądze za bilety z ludzi, tak jak Indianie zdzierali skórę ze swoich wrogów.
O ile w Polsce działalność koników jest prawnie zakazana i podlega odpowiedzialności karnej, o tyle w Stanach nie istnieje federalne prawo zakazujące ich działalności. Co nie zmienia faktu, że 15 stanów m.in. California, Arizona, Louisiana, stara się ograniczyć ich działalność stosując kary w postaci mandatów lub kilku dni odsiadki. W stanach jak New Jersey i Nowy Jork wymagana jest od takich osób licencja na nazwijmy to „bycie brokerem”.
Pamiętam, że zwróciłam na nich uwagę już w czasie mojej pierwszej wycieczki do Nowego Jorku. Scalperzy są wszędzie tam, gdzie coś się dzieje. Walka bokserska, mecz koszykówki, koncert, musical na Broadway’u – każda okazja jest dobra żeby zarobić. Oczywiście, najlepszym celem są dla nich turyści, bo ci z reguły jakoś bardziej są podatni na „okazje”. Najlepszym miejscem na polowanie jest dla nich obręb Madison Square Garden, który znajduje się tuż przy Pennsylvania Station (w skrócie Penn Station), czyli stacji kolejowej.
Kiedy odwiedzałam Nowy Jork przez pierwsze tygodnie, dosłownie nie mogłam się opędzić od scalperów lub innych biznesmenów, którzy chcą za wszelką cenę zarobić. Wystarczyło tylko, że ledwo wyszłam ze stacji na 7 Aleję i od razu byłam atakowana gradem pytań czy nie potrzebuję biletów na Nicksów, Bruce’a Springesteena (w sumie by się przydały), nie chcę kupić w ŚWIETNEJ cenie wycieczki autokarem po New York City, a może potrzebny mi jest parasol?
Teraz już jakoś rzadziej mnie zagadują. Chyba wystarczająco dobrze wtopiłam się w tłum Nowojorczyków.
PS Wszystkich zainteresowanych tematem scalpingu w USA odsyłam do lektury:
Komentarze
Prześlij komentarz