American way: Pierwsze wrażenia, pierwsze zdziwienia



Pierwszy miesiąc w USA już za mną. Chociaż dalej brzmi to irracjonalnie, powoli zaczynam się przyzwyczajać, że koło godziny 13 nie jem obiadu tylko lunch, ze znajomymi nie spotykam się na mieście, tylko w downtown, a podróż do Nowego Jorku zajmuje mi czasami mniej niż codzienna jazda PKS-em na uczelnię.


Dzisiaj przyszła pora, aby podzielić się z Wami moimi „pierwszymi wrażeniami”. Rzeczami, które w ten czy inny sposób zwróciły moją uwagę, sprawiły, że oczy mało nie wyszły mi z orbit lub skłoniły mnie do zastanowienia się nad tym co ja robię tu, uuu… (oczywiście żartuję).



Amerykańska flaga



To pierwsza rzecz, która rzuciła mi się w oczy, kiedy w ponad 30 stopniowym upale wysiadłam z  samolotu na lotnisku Johna F. Kennedy’ego i gdy w autobusie kontynuowałam swoją podróż do training school w Tarrytown. O ile w Polsce flaga wywieszana jest od wielkiego dzwonu (tell me if I’m wrong), tak w USA amerykańska wisi i powiewa praktycznie wszędzie. Na lotniskach, mostach, platformach wiertniczych, w parkach, szkołach czy wreszcie domach. Oczywiście, jeśli chodzi o placówki państwowe, obecność flagi jest obowiązkowa. Ale ich ilość na prywatnych posesjach! To chyba najbardziej przykuło moją uwagę. I nie ma znaczenia czy to 4 lipca czy President’s Day. Te flagi wiszą tam każdego dnia. 
Pisząc to nie mam na celu ukazania, że my Polacy jesteśmy beznadziejni, bo nie celebrujemy naszych świąt narodowych lub też nie jesteśmy dumni z bycia Polakiem. Amerykanie robią to po prostu inaczej. Poza tym, każdy kij ma dwa końce. Mój hostdad powiedział, że im dalej na południe, tym więcej flag, a ludzie bardziej szaleją na punkcie swojej „amerykańskości”. Bo jedna rzecz to bycie patriotą oddanym swojej ojczyźnie, inna afiszowanie się ze swoją narodowością, aby pokazać wyższość narodu. Znacie gościa, który powiedział „Make America great again”? To wiecie o czym mówię.



Wiewiórki



Kojarzycie ten moment, kiedy idziecie przez park i nagle zauważycie uroczą, rudobrązową kulkę, która wspina się po drzewie i z radością krzyczycie „o rany, wiewiórka, jaka  śliczna wiewiórka!”? No cóż, jeśli zachowacie się w podobny sposób tutaj, to dla Amerykanów będzie to wyglądało tak samo, jakby ktoś w Polsce nagle zaczął ekscytować się gołębiem na PKS-ie. W New Jersey i Nowym Jorku wiewiórki są wszędzie. No, może poza Times Square, ale wszędzie tam, gdzie trochę drzew, trawy i jedzenia, tam spodziewajcie się wiewiórek. Ja na podwórku widzę je codziennie w ilościach hurtowych. Są szare, duże i mają ogromne, puszyste ogony, które są dwa razy większe od reszty ciała. Chodzą sobie po trawie, wchodzą na ganek, wspinają się po drzewach lub przebiegają przez jezdnię zupełnie jak bezpańskie koty. Ja powoli przyzwyczajam się do ich obecności, ale przez pierwsze dni za każdym razem chciałam za nimi biec i robić im zdjęcia (co właściwie i tak zrobiłam aby je Wam pokazać, a uwierzcie mi, nie było łatwo).








Halloween



Amerykanie naprawdę lubią się bać. I do halloweenowych dekoracji przywiązują równie dużą wagę jak do przystrajania swoich posesji na Boże Narodzenie. It’s serious here. Tutaj ludzie przygotowują się do Halloween już od początku października, a nawet i wcześniej, bo kiedy przyjechałam do Tarrytown w ostatnim tygodniu września, już mogłam podziwiać wytwory ludzkiej kreatywności. I wierzcie mi, momentami trup ścieli się gęsto. Alejka wyłożona czaszkami? Grób Elvisa i Jacksona przed domem? Cmentarz na trawniku? Kościotrupy siedzące na werandzie i popijające herbatę? Drzwi umazane sztuczną krwią i żółta taśma z napisem CRIME SCENE? Krzaki oblepione pajęczyną? A może pająk rozmiarów samochodu osobowego siedzący na dachu? Be my guest. Dla nas, Polaków, ale nie tylko, może się to wydać co najmniej dziwne (użyj dowolnego epitetu), ale jak to mówią, co kraj to obyczaj. W końcu dla Amerykanów może być nienormalne topienie/palenie jakiejś tam kukły na początku wiosny. Ja już przyzwyczaiłam się, że każdego ranka z naprzeciwka wita mnie kościotrup i grób Edgara Allana Poe, ale wieczorami jakoś dziwnie przyspieszam kroku. Tak na wszelki wypadek.











Hey, how you doin’?



Wszystkich fanów Przyjaciół uprzedzam, że nie chodzi mi o najlepszy tekst na podryw według Joe’a Tribbianiego. Może zacznę od tego, że Amerykanie uwielbiają tzw. small talks, a większość z nich jest bardzo otwarta i bezpośrednia. Ostatnio idąc ulicą w koszulce Patti Smith zostałam zagadnięta przez dwie osoby, które po prostu powiedziały mi, że mam fajny t-shirt. Przy okazji porozmawialiśmy przez chwilę o muzyce, a jedna z nich zaprosiła mnie na koncert swojego zespołu.

No więc Hey, how you doing? Ten zwrot słyszę wszędzie. Kiedy załatwiam sprawy w banku, płacę za zakupy przy kasie, wsiadam do autobusu albo po prostu idę ulicą. Jednak to, że ktoś pyta Hej, co słychać/jak się masz? nie oznacza, że naprawdę chce wiedzieć co u Ciebie. Inaczej. Kiedy pani z okienka w banku pyta hej, jak się masz? Nie oczekuje od Ciebie, że opowiesz jej historię twojego życia z najdrobniejszymi szczegółami, że boli cię głowa, źle spałeś i w ogóle to jest beznadziejnie. Ona chce tylko usłyszeć good! excellent!, great! terrific! Muszę przyznać, że początkowo nie mogłam się do tego przyzwyczaić. A ponieważ płynie we mnie polska malkontencka krew, za każdym razem kiedy to słyszałam, zaczynałam się zastanawiać „czy ona faktycznie chce wiedzieć, co u mnie słychać? Ale po co?”.

Nam może się wydawać, że to takie małe oszustwo, no bo po co kogoś pytać co słychać, skoro i tak nas to nie obchodzi, ale to jedna z rzeczy, które jak dotąd najbardziej mi się w USA spodobały.



Czerwone światło



Chyba właśnie po zachowaniu na przejściu dla pieszych najłatwiej poznać czy ma się do czynienia z osobą z zagranicy, czy mieszkańcem USA. O ile w Polsce ten jeden jedyny raz w życiu postanowisz przebiec na czerwonym przy zerowym ruchu na drodze i w nagrodę będzie na Ciebie czekał funkcjonariusz policji ze świeżutkim mandatem, o tyle tutaj (mam na myśli South Orange i NYC, z dużym naciskiem na to drugie) możesz sobie przebiec a nawet przejść na czerwonym świetle, bez obawy o to, że ktoś będzie cię za to ścigał po całym Manhattanie. Oczywiście teraz piszę o tym z lekką nonszalancją, ale kiedy po raz pierwszy odwiedziłam Nowy Jork, mało nie dostałam zawału, kiedy na każdym skrzyżowaniu widziałam ludzi przechodzących na czerwonym. Poza tym, NYC jest tak zatłoczonym miastem, że gdyby piesi przechodzili przez ulicę tylko wtedy, kiedy zmieni się światło, korki na chodniku byłyby większe niż te na ulicach, a to już prawdziwy wyczyn. 
Kolejna rzecz, która polskich kierowców może doprowadzić do szaleństwa: tutaj przechodniów nie obchodzi, że to właśnie ty siedzisz za kierownicą, bardzo się spieszysz i łaskawie ustąpisz im pierwszeństwa. Tutaj przechodnie traktowani są prawie jak święte krowy w Indiach i kiedy widzisz, że ktoś ma zamiar przejść przez pasy, MUSISZ się zatrzymać. No chyba że chcesz narazić się na baaardzo duże nieprzyjemności, to gaz do dechy.







Komentarze

Popularne posty