Oglądane: "Król Artur: Legenda miecza"




Na najnowszego Króla Artura szłam trochę jak na ścięcie. Właściwie to nawet podwójne, bo na seans namówiłam koleżankę. Dlaczego mówię o ścięciu? Bo film, pomimo atrakcyjnego zwiastuna i ciekawej obsady miał szansę okazać się totalną klapą. W końcu który to już raz… dałam się nabrać magii trailera.

Moja siostra tak jak i ja, fanka szeroko pojętego fantasy, średniowiecznej historii i Charliego Hunnama stwierdziła, że film był taki sobie. W Internecie przebłyskiwały mi opinie, że to największa porażka Guya Ritchiego, strata czasu i pieniędzy widza. Jednak już teraz, po seansie, z ulgą i ręką na sercu mogę powiedzieć: Było dobrze. Choć nie ukrywam, mogło być lepiej.

Już od kilku dobrych lat w Hollywood panuje moda na odświeżanie dobrze znanych historii. Przykładów nie trzeba szukać daleko. Tarzan w wersji blond z Aleksandrem Skarsgådem, ogromny King Kong z Wyspy Czaszki czy kolejna odsłona Dirty Dancing. A wszystko to filmy, które weszły na ekrany kin od 2016 roku. Oczywiście kwestia czy robienie takich produkcji ma sens, była i zawsze będzie przedmiotem sporów. Teraz do tego kontrowersyjnego kręgu dołączył Król Artur: Legenda miecza


 
Rozpocznę frazesem. Król Artur to film dostosowany do wymogów współczesnego widza. Jest głośno, szybko, gwałtownie i brawurowo. I tutaj istotną rolę odgrywa sposób montażu, który mimo iż w kilku miejscach mnie zirytował, zwrócił moją uwagę w jednej z pierwszych scen, gdzie w ekspresowym tempie streszczono dzieciństwo i młodzieńcze lata Artura, aby bez zbędnego przeciągania przejść do akcji właściwej.



 
Opowieść o legendarnym władcy Camelotu jest dość zwarta. Oczywiście, pojawiają się pewne zastoje, gdzie intryga zdaje się rozchodzić w różne strony i widz nie wie, w którą z nich podążyć, ale na szczęście akcja dość zręcznie wraca do swojego tempa.




Cieszy mnie fakt, że twórcy nie wpychali na siłę wątku romansowo-miłosnego. Niestety rola kobiet została w tej wersji historii zredukowana do minimum, jednak film dużo straciłby w moich oczach, gdyby nagle Artur "poczuł miętę" do jedynej istotnej dla fabuły przedstawicielki płci pięknej.
 
Brakowało mi trochę czołowych w historii  Artura postaci jak Merlin czy Morgana, ale wydaje mi się, ze rozumiem założenie twórców. Film miał opowiadać historię o tym jak Artur królem się stał, a nie o tym, kiedy nim był. I w ten sposób otrzymaliśmy opowieść jak chłopak z ulicy, który na co dzień zajmuje się ściąganiem długów, sutenerstwem, a w wolnych chwilach ćwiczy karate, dowiaduje się o swoim utraconym dziedzictwie i postanawia je odzyskać za pomocą magicznego miecza Excalibura.

Jeśli chodzi o bohaterów, to stanowią oni dobre tło dla Artura. I właściwie to by było na tyle. Niby pojawiają się tam znane nazwiska, ale szczerze mówiąc, nawet postać złego wuja grana przez Jude'a Lawa mnie nieszczególnie zachwyciła. Sam dziedzic Camelotu to ciekawie wykreowana postać przez Charliego Hunnama. Choć ten z kolei dla mnie dalej jest Jaxem z Sons of Anarchy. Tyle że tym razem zamiast klubowej kamizelki i Harleya dosiada rumaka ubrany w wełniany sweter i skórzane spodnie. Mimo to, jego bohater mnie przekonuje. Niby przez cały pozostaje cwaniaczkiem z ulicy, jednak ma w sobie dostojność godną władcy. Udaje mu się także być zabawnym i za to duży plus, ponieważ tak zwany humor w ostatnim czasie bardzo w komercyjnym kinie kuleje. 



 


Zawsze zwracam uwagę na muzykę w filmie i ta zawładnęła moim sercem już od samego początku. Świetne połączenie celtyckich, średniowiecznych melodii z mocnym rockowym brzmieniem i elementami elektroniki to strzał w dziesiątkę.

Natomiast samo przesłanie filmu jest dość oczywiste. Mówi o pokonywaniu własnych słabości, o poznawaniu samego siebie i walce z ograniczeniami, które sami sobie narzucamy. Nic odkrywczego, ale przynajmniej z sensem.
 



Jedyną rzeczą, która wyraźnie nie przypadła mi do gustu były efekty specjalne, które, co tu dużo mówić, w niektórych momentach za specjalne nie były. Czasami pojawiało się ich za dużo i zwyczajnie przeszkadzały w odbiorze filmu. Wydaje mi się, że gdyby Guy Ritchie zamiast raczyć nas co chwilę efektami rodem z gier rpg, nadał temu filmowi więcej mitologii, grozy, tajemnicy, czyli ogólnie tak zwanego „klimatu”, Król Artur: Legenda miecza mógłby zasłużyć na miano widowiska.



źr. zdjęć: imdb.com

Komentarze

Popularne posty