Oglądane: Kong: Wyspa Czaszki

Czy komukolwiek przyszło do głowy, że z rozgrzebywanej od lat historii legendarnego człekokształtnego da się jeszcze cokolwiek wyciągnąć? Wydawać by się mogło, że w 2005 roku Peter Jackson raz na zawsze zamknął historię King Konga na taśmie filmowej. Jednak król powrócił. I moim zdaniem, ma się całkiem nieźle.







Akcja filmu toczy się w latach 70. Amerykanie wycofują się z Wietnamu, Stany Zjednoczone na czele z Waszyngtonem opanowane są przez pacyfistów, a naukowa ekspedycja pod pretekstem zbadania ostatniego nieodkrytego skrawka ziemi jakim jest Wyspa Czaszki wybiera się tam mając za wsparcie amerykańskich żołnierzy. Jednak to, co zastają na miejscu, przechodzi ich najśmielsze wyobrażenia.




Nie ulega wątpliwości, że tym razem to nie człowiek, ale King Kong jest głównym bohaterem filmu. I jest to bohater OGROMNY. Swoimi wymiarami zrobił na mnie wrażenie, kiedy oglądałam trailer, ale na kinowym ekranie prezentuje się jeszcze potężniej. Jak na prawdziwego władcę wyspy przystało. I nikt, a szczególnie mikroskopijny człowieczek ze śmiesznym karabinkiem nie powinien mieć co do tego wątpliwości. Bowiem nasz bohater, kiedy postanawia napić się wody z jeziora, tworzy coś na kształt wodospadu Niagara, a wojskowe helikoptery rozgniata w palcach niczym człowiek komara. 


W jednej z recenzji przeczytałam, że King Kong to taki ostatni sprawiedliwy na Wyspie Czaszki. I oglądając ten film trudno się z takim określeniem nie zgodzić. Właściwie, poza momentami, w których próbuje przegonić ze swojego domu intruzów albo walczy z żyjącymi pod ziemią jaszczurami, to właściwie bezkonfliktowe z niego stworzenie. I wcale nie musi pałać zwierzęcym pożądaniem do kobiety w opałach, bo naszego bohatera interesuje tylko spokój na jego wyspie. Stąd też przesłanie płynące z filmu jest dość proste i uniwersalne. Natura rządzi się swoimi prawami, a człowiek, cóż, niewiele powinien mieć w tej kwestii do powiedzenia.




Niestety, tym co najbardziej zawodzi w produkcji jest czynnik ludzki. Aktorzy, poza paroma wyjątkami, o których za chwilę, wypadają przy Kongu dość płasko i przeciętnie. Najbardziej rozczarowała mnie dwójka domniemanych głównych bohaterów. Tom Hiddleston w roli niepokornego zawadiaki (i takiego nowego Indiany Jonesa) oraz  Brie Larson jako wojenna fotografka choć wizualnie bardzo przekonujący, swoją grą aktorską nie ujęli mnie zupełnie. Jednak nie wszystkie postaci są stracone, a niektóre wręcz udowadniają, że czasami nie potrzeba medialnego nazwiska, aby na ekranie stworzyć ciekawą rolę i zyskać sympatię widzów. 
Mam na myśli postać Marlowa, w którego wcielił się John C. Reilly. Jego bohater nie dość, że potrafi rozładować atmosferę ŚMIESZNYM żartem, to z postaci jak mi się początkowo zdawało epizodycznej i dość komicznej, wyrasta na jednego z czołowych bohaterów. 


Tym, co także spodobało mi się w kreowaniu postaci w King Kongu jest wizerunek żołnierza. Każdy z pojawiających się na ekranie szeregowców jest barwną, czasem nawet wielowymiarową postacią, a nie potencjalnym celem, który w pierwszych minutach filmu ponosi śmierć na polu walki pozostając dla widza anonimową i tak naprawdę niewiele znaczącą postacią.




Moją uwagę zwróciła także ścieżka dźwiękowa. Coraz częściej wśród krytyków słyszy się głosy, że rock jest w kinie nadużywany, z czym po części się zgadzam. Jednak w tym przypadku uważam, że to najlepsye rozwiązanie. Wykorzystanie utworów zespołów popularnych w latach 70’ jak Black Sabbath, Jefferson Airplane czy Creedence Clearwater Revival nie tylko idealnie oddaje klimat tamtej epoki, ale dodaje lekko ironicznego wydźwięku. Szczególnie kiedy bohaterowie bezskutecznie próbują wydostać się z wyspy, a w tle słychać We Gotta Get out of this place Animalsów.



Kong: Wyspa Czaszki to połączenie starej historii King Konga, Zaginionego Świata i elementów Indiany Jonesa, co niekoniecznie dobrze prezentuje się pod względem fabuły. W filmie pojawia się kilka niepotrzebnych, przesadzonych momentów, parę ckliwych scen i niezbyt śmiesznych żartów wypowiedzianych przez bohatera granego przez Hiddlestona.

Myślę że jednak można przymknąć na to oko, ponieważ reżyser Jordan Vogt-Roberts dokonuje reinterpretacji znanej historii na miarę XXI wieku i ta sztuka wychodzi mu znakomicie. Ten film to przede wszystkim świetne zdjęcia, kultowe utwory, efekty specjalne i pasjonujące sceny walki między King Kongiem a mitycznymi potworami. To także, a może i przede wszystkim perfekcyjna synchronizacja obrazu z dźwiękiem.

No i nie zapominajmy o głównym bohaterze, na którego po prostu przyjemnie się patrzy i trudno nie zapałać do niego sympatią.





źr. zdjęć: imdb.com, collider.com

Komentarze

  1. Jedna jedyna rzecz, albo jedna jedyna osoba interesuje mnie w tym filmie: Hiddleston. Ale skoro gra kiepsko (bo nie tylko u Ciebie spotkałam się z taką opinią), to nie wiem, czy w ogóle warto xd Nie przepadam za podobnymi filmami, fenomen King Konga jest dla mnie niezrozumiały, więc do kina na pewno bym się nie wybrała. Może kiedyś zerknę, ale coś czuję, że szkoda mi czasu :D Nie poświęcę się chyba nawet dla Toma :D

    OdpowiedzUsuń
  2. No niestety :/ Chociaż Tom prezentuje się na ekranie nadzwyczaj urodziwie (jakby do tej pory taki nie było :P ), to jego gra aktorska jest jak na jego umiejętności dość słaba...

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo ciekawie napisane. Super wpis. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty