La la land i kolejny słoneczny dzień w świecie technikoloru [RECENZJA]
„Magia
musicalu – idziesz przez miasto, zaczynasz tańczyć i śpiewać i nagle okazuje
się, że cała ulica zna kroki i słowa piosenki. Czyste wariactwo” – w ten nie do
końca subtelny sposób jeden z moich znajomych zdefiniował kiedyś musical. Z
jednej strony trudno się z nim nie zgodzić – nie na co dzień zdarza się, że nagle w środku zakorkowanego miasta ktoś postanawia ulżyć swoim cierpieniom i
wskakując na maskę samochodu wraz z setką nieznanych osób prezentuje skomplikowany układ
taneczny. A właśnie taką sceną rozpoczyna się La la land. ALE ustalmy coś od
razu. Musical, tak jak i chociażby film fantasy, rządzi się trochę innymi prawami.
Mój własny przykład pokazuje, że tak jak do pewnych rzeczy, tak i do musicalu trzeba dorosnąć. Pamiętam, że będąc dzieckiem ich wręcz nienawidziłam. I nie mogłam zrozumieć, dlaczego w trakcie niedzielnego popołudnia starsi członkowie rodziny zachwycali się „Deszczową piosenką”. Dobrych 10 lat minęło i teraz już wiem. A teraz do rzeczy.
O czym jest La la land? Ktoś uszczypliwy mógłby powiedzieć, że tak naprawdę o wszystkim i o niczym, i moim zdaniem wcale nie byłby w błędzie. Bo La la land to nie tylko opowieść o dwójce marzycieli pragnących spełnić swoje sny o sławie. To ironiczny obraz Miasta Aniołów, które spełnia marzenia albo z nich obdziera, przeplatany brawurową choreografią i mistrzowskimi występami wokalnymi Stone i Goslinga. La la land to także opowieść o podejmowaniu trudnych wyborów przed którymi stają główni bohaterowie. Mia (Emma Stone) - baristka, która chce podbić Hollywood oraz Sebastian (Ryan Gosling) - muzyk jazzowy. Marzy o otwarciu własnego klubu muzycznego i przywróceniu świetności gatunkowi, w międzyczasie grywając w restauracjach do przysłowiowego kotleta.
Kiedy dowiedziałam się, że to Damien Chazelle wyreżyseruje La la land, wiedziałam, że ten musical nie może być zły. Chazelle przede wszystkim słyszy muzykę, co udowodnił trzy lata temu fenomenalnym filmem, jakim okazał się obsypany nagrodami Whiplash. Wiem, że w przypadku musicalu muzyka stanowi „oczywistą oczywistość”, ale… paradoksalnie to właśnie w tym gatunku filmowym najtrudniej utrzymać jedność i łączność tekstu oraz dźwięku. W La la land muzyka, jak i kwestie śpiewane nie stoją w oderwaniu od reszty akcji. To właśnie one zdają się mówić nam najwięcej o emocjach, pragnieniach i rozterkach Mii i Sebastiana.
La la land jest jak jego główni bohaterowie, wirujący gdzieś w przestworzach. Zawieszony pomiędzy przeszłością, a bliżej nieokreśloną przyszłością. Momentami zastanawiałam się, w jakie lata przenosi nas reżyser. I tylko najnowszy model dzwoniącego smartfona przypominał mi o tym, że czasy Buntownika bez powodu już przeminęły.
La la land to z jednej strony wyraźny ukłon w stronę klasyki, z drugiej - zabawa z konwencją. Moim zdaniem to także wyzwanie rzucone pozostałym twórcom przez młodego reżysera, który tchnął w ten gatunek nowe życie. Myślę, że dzięki La la land Chazelle udowodnił, że musical is not dead ;)
źr. zdjęć: imdb.com
Komentarze
Prześlij komentarz