Kochając gwiazdę rocka

Dzisiejszy wpis to trochę taki wpis specjalny. Specjalny, bo poświęcony osobie, której twórczość wywarła bardzo silny wpływ na moje literackie zainteresowania, ale nie tylko. To osoba, dzięki której na świat zaczęłam patrzeć z innej perspektywy. A to tylko jedna z wielu rzeczy, które zawdzięczam "Jeźdźcowi Burzy". Ale dzisiaj nie o tym. Dzisiaj o miłości, po prostu.



73 lata temu urodził się Jim Morrison. Gdyby żył, najprawdopodobniej byłby teraz sędziwym panem z dość pokaźnym brzuszkiem, długą siwą brodą i bielutkimi, zaczesanymi do tyłu włosami. 
Czy naprawdę by tak wyglądał? Nie mam pojęcia. To tylko moje przypuszczenia. W przypadku Jima ciężko o czymś orzekać. Można tylko przypuszczać. Odnoszę wrażenie, że miał niezły ubaw kiedy, gdziekolwiek jest mu dane teraz być, przyglądał się moim nieudolnym próbom zinterpretowania jego wierszy na potrzeby pracy licencjackiej. Godziny spędzone na słuchaniu jego utworów i powtarzaniu niczym mantry jednego pytania: "Co Morrison miał na myśli?"
Ale nie o tym, nie o tym... jednak jeśli chodzi o Jima, nie potrafię pisać krótko i na temat.

Jaki był Jim Morrison? To pytanie zadaję sobie od kilku lat. Wydaje mi się, że nawet osoby z jego najbliższego otoczenia, koledzy z zespołu, nie do końca potrafili odpowiedzieć na to pytanie. Dlaczego? Bo Jim cały czas grał. Ale o tym za chwilę.

Jakiś czas temu udało mi się zdobyć egzemplarz pamiętnika-biografii autorstwa Judy Huddleston, zatytułowany "Jim Morrison w intymnych wspomnieniach". To kolejna próba, moim zdaniem całkiem udana, zinterpretowania jego postaci.
Autorka, będąc jedną z jego wielu kochanek opisuje, jak zmieniło się jej życie, kiedy zapragnęła poznać tego "ulubieńca bogów skąpanego w słońcu". Judy Huddleston zakochała się w Jimie Morrisonie. Jak sama pisze: 
"Zakochałam się w nim, kiedy miałam siedemnaście lat. Na końcu zmurszałego, zielonego molo w Venice(...) snop światła wydobył go z ciemności stojącego przy mikrofonie. Nieruchoma postać w miękkim, jasnym kręgu(...). Tak narodziło się nowe królestwo. (...)Spędziłam jedenaście miesięcy, wędrując z miasta do miasta jak bachantka podążająca za swoim antycznym bogiem. Porzuciłam chłopaka, całą ludzkość, rzeczywisty świat - liczył się tylko Jim".

Kiedy The Doors zaczęli zdobywać coraz większą sławę w Californii, Judy była jedną z tysięcy dziewczyn zauroczonych Morrisonem. W jej przypadku, fascynacja przerodziła się w miłość. Niestety, nigdy do końca odwzajemnioną. Dlaczego? Ponieważ, jak sama przyznaje na kartach książki:

 "On nikogo nie kochał i nie wierzył, że ktokolwiek może kochać jego".

Na kolejnych stronach pamiętnika autorka opisuje swoją determinację, ale i pomysłowość, aby dostać się na "tyły sceny" i choć przez chwilę pobyć w jego obecności. Z lekką ironią przedstawia swoje naiwne wtedy myśli, swoje wyobrażenie na temat artysty: 
"To moje chodzenie na wszystkie występy Jima (nie tak bardzo różniące się od stalkingu) spowodowało, że coraz bardziej rósł w moich oczach. Stał się dla mnie nieosiągalnym bóstwem, które sama sobie stworzyłam".

 Gloryfikuje go, ale za chwilę patrzy na jego poczynania krytycznym okiem. Wmawia sobie, że to już koniec, że musi się z niego "wyleczyć" A potem, kiedy po kilku miesiącach milczenia o 4 nad ranem odbiera od niego telefon, po chwili pędzi samochodem ulicami Los Angeles, aby spędzić z nim poranek.

Trudno było nie zakochać się w Jimie Morrisonie, ale na pewno trudno było go kochać. Czy gdybym żyła w Californii w latach 60', zakochałabym się w nim? Oczywiście, jestem o tym przekonana. Świadomość, że mieszka w tym samym mieście, przechadza się po tych samych ulicach.. widzicie? To, co napisałam, niewiele różni się od słów autorki książki.

Z pamiętnika Huddleston wyłania się subiektywny, bo w końcu okryty dużą warstwą fascynacji, ale mimo to, realny portret artysty. Odnoszę wrażenie, że ten przedstawiony przez autorkę jest najbardziej bliski prawdy ze wszystkich dotąd znanych mi biografii Morrisona. 

O Morrisonie zwykło się mówić, ze to postać tragiczna, jednostka destrukcyjna, osobowość narcystyczna. Pijak, deprawator młodzieży. Artysta wręcz obsesyjnie zafascynowany śmiercią, a mimo to, wciąż kochający życie. Tak jak jego ulubiony filozof, Fryderyk Nietzsche, tak Jim "powiedział życiu "tak". Jak pisze jeden z biografów zespołu, Danny Sugerman, Morrison "nad długowieczność przedkładał intensywność, by stać się nietzscheańskim, tym, dla którego nie istnieje negacja, tym, który nie mówi "nie",który ośmiela się tworzyć siebie samego". I jak dalej stwierdza: "To nigdy niezaspokojone pragnienie życia - w żadnym wypadku nie umiłowanie śmierci - ostatecznie wykończyło Jima".

Dla mnie Morrison był jednostką niezrozumianą. Tak wiem, banał. Z czego mogło wynikać to niezrozumienie? Wydaje mi się, że przeważający wpływ miała mnogość jego osobowości, a raczej ról, w jakie się wcielał. Bo, jak wspomniałam, Jim całe życie grał. Rebelianta, umierającego greckiego boga, szamana, tragicznego poetę, romantycznego kochanka, Króla-Jaszczura, Edypa, mordercę. Był manipulatorem, błaznem, agresywnym facetem, aby po chwili zamienić się w szarmanckiego, elokwentnego młodzieńca. I właśnie przez to ciągłe "stawanie się" zatracił poczucie własnego "ja".

Wiem, że go bronię. Tak jak Judy Huddleston, staram się spojrzeć na jego osobę w sposób krytyczny, podświadomie jednak go gloryfikując. Ale w końcu zawsze bronimy tych, których kochamy, czyż nie?





źr. zdjęć: pinterest.com
Zamieszczone cytaty pochodzą z książek: Judy Huddleston "Jim Morrison w intymnych wspomnieniach" oraz "The Doors - Antologia tekstów i przekładów".

Komentarze

Popularne posty