Zagubiona w Ameryce: The only thing worth fighting for


Koniec starego roku i początek nowego to dziwny czas. Człowiek wygląda przez okno, patrzy na zachodzące słońce i myśli, że w końcu coś w tym życiu wypadałoby zmienić. Rzucić palenie, zacząć oszczędzać, zadbać o swój wygląd albo wyjechać do Ameryki.



Ja w swoim życiu widziałam już wiele wschodów i zachodów z okna mojego pokoju. I pamiętam, kiedy ponad 12 miesięcy temu w ostatni dzień mijającego roku trzymałam w ręku mój nieodłączny atrybut – kubek z kawą, patrzyłam na zachodzące słońce i zatrwożonym głosem wyszeptałam, „Bądź dobry”. A teraz, ponad rok później piszę ten post z South Orange w New Jersey.

Wszystkich, którzy po tym wstępie przygotowali się na przepełniony pozytywną energią post i złote rady pod tytułem „jak żyć”, niestety rozczaruję. Jestem ostatnią osobą, która komukolwiek powinna udzielać rad. Głównie ze względu na to, że w moim otoczeniu to ja zawsze byłam tą, która jakiejś rady potrzebowała. Nigdy nie wierzyłam w magię tak zwanego coachingu ani nie ufałam ludziom, którzy na siłę starali się mnie nim uraczyć. Mimo to, oglądałam filmy, namiętnie słuchałam piosenek i zaczytywałam się w powieściach, które miały mi wskazać drogę. Mówiąc inaczej, przez większość swojego życia byłam typem, który tylko czekał, aż ktoś przyjdzie, poklepie go po główce, powie co zrobić z życiem i zostawi czek na milion dolarów. Nigdy nie byłam też osobą przesadnie otwartą i komunikatywną. Taką, co to wie, czego chce od życia, wszędzie jej pełno i zawsze jest o krok przed wszystkimi. Choć nie ukrywam, zawsze chciałam taką być. I na „chceniu” zwykle się kończyło. Zazwyczaj stałam z boku i grzecznie czekałam na swoją kolej. I jak się domyślacie, „moja kolej” nigdy nie nadchodziła.

Każdy z nas ma w życiu jakieś pragnienia i marzenia. Brzmi banalnie, ale to prawda. Moim, odkąd skończyłam 15 lat, był wyjazd do USA. Oczywiście wtedy było to tylko głupie gadanie nastolatki zafascynowanej muzyką rockową: „Kiedy wyjadę do Stanów i zostanę gwiazdą rocka…”. Ale…

Zawsze interesowałam się tym co „z Zachodu”. Wolałam oglądać amerykańskie filmy, słuchać amerykańskiej muzyki rockowej o wiele bardziej niż tej z polskiego podwórka. Pomimo że studiowałam Filologię polską, zawsze z większą ochotą sięgałam po dzieła autorów amerykańskich, co często spotykało się z ironicznym uśmieszkiem i kiwaniem głową z politowaniem, bo przecież na filologii polskiej czytamy polską literaturę, prawda? Nieprawda.

I nie. Nie robiłam tego ze względu na modę czy chęć popisania się, jakie to ja mądre książki czytam (jeśli twórczość Bukowskiego można nazwać mądrą). Robiłam i robię to, bo to jest po prostu inne od kultury w której wyrosłam. A mnie zawsze interesowało to, co odmienne. I chyba dobrze na tym wyszłam, skoro w końcu jestem tam, gdzie zawsze chciałam być.

W przypływie spóźnionego buntu dwudziestolatki często odgrażałam się, że w końcu zostawię to wszystko w diabły i wyjadę. Mało kto mi w to wierzył, na czele ze mną, no bo gdzie właściwie miałabym wyjechać? Humanistka od siedmiu boleści, niegłupia to fakt, z ambicjami, ale bez stałej pracy i wciąż mieszkająca w domu rodzinnym.

I tak sobie trwałam. Wpędzona w wir codzienności powoli zapomniałam o Stanach, no bo  tak właściwie, to co ja głupia sobie w ogóle wyobrażam? Prostej rzeczy nie potrafię załatwić, a do USA chcę wyjechać. Chyba lepiej skończyć studia i znaleźć sobie jakąś pracę, powtarzano mi w kółko. I w końcu sama zaczęłam wierzyć, że Ameryka jest zwyczajnie poza moim zasięgiem.  

Patrzyłam jak moi znajomi wychodzą za mąż, zakładają rodziny, zmieniają pracę, rozpoczynają studia w „dużych” miastach, ogólnie rzecz ujmując, robią coś ze swoim życiem i nie boją się zmian. A ja siedzę sobie w moim małym pokoiku z nieodłącznym towarzyszem Morrisonem wiszącym na ścianie, który spogląda na mnie z coraz większą pogardą. Zła na siebie i na cały świat. Bo przecież to ja, to ja miałam doświadczyć czegoś niesamowitego w swoim życiu. To ja miałam żyć swoim marzeniem. I jak jakiś cholerny eskapista wyglądam przez okno zachwycając się kolejnym zachodem słońca, myśląc o tym, kim mogłabym być i jak wiele dokonać, a jedyne co robię w tej chwili, to nalewam sobie kieliszek wina.

Pewnego dnia coś jednak we mnie pękło.

Na tę chwilę nie wiem, który z momentów w moim życiu nazwać przełomowym. Czy pojawiło się to podczas pisania mojej pracy licencjackiej czy w trakcie całodniowego katowania „The End”, a może kiedy oglądałam na Instagramie zdjęcia plaży w Venice.  Pewnego dnia zdałam sobie sprawę, że to przecież wyjazd do USA jest jedyną rzeczą, której pragnęłam od zawsze. Nie dobrze płatnej pracy, nie miłości, założenia własnej rodziny, tylko tego. I co więcej, wcale nie jest to dla mnie takie nieosiągalne, jak niektórzy próbowali mi wmówić. Równocześnie czułam, że jeżeli nie zdecyduję się na to teraz, dokładnie w tym momencie, kiedy ten wariacki pomysł przyszedł mi do głowy, nie zdecyduję się na to nigdy i do końca życia będę tego żałować.


I rację miał ten stary pijak Bukowski, pisząc, że tylko ty możesz siebie uratować. Nikt inny. Tylko ty. Bo jedyną osobą, która stała mi na przeszkodzie byłam ja sama. To ja narzucałam sobie ograniczenia, ale nigdy nie potrafiłam się do tego przyznać. Winą zawsze obarczałam innych lub siliłam się na jakieś wysublimowane filozofie zasłaniając się wpływem środowiska na mój rozwój.



Nie oczekuj niczego, nie licz na nic. Świat niczego ci nie da, jeśli sama tego nie zagarniesz, powiedział mi kiedyś bardzo mądry człowiek. Teraz z perspektywy czasu widzę, na czym polegał mój problem i nie boję się do tego przyznać. Przez całe życie trwałam w nieustającym uczuciu oczekiwania. Wmawiałam sobie, że w końcu nadejdzie ten dzień, kiedy w moim życiu coś się wydarzy. Jednak tak naprawdę nie robiłam nic, aby tak się stało. Za bardzo bałam się świata i życia. Teraz boję się już trochę mniej.


Jestem ostatnią osobą, która komukolwiek powinna udzielać rad, ale jednocześnie najlepszym dowodem na to, że można dopiąć swego, jeśli tylko wygra się walkę z najsilniejszym przeciwnikiem. Samym sobą.


 

The end of old year and the beginning of new one is a really weird time. You look through the window, see the sun falling down and think that maybe it’s a good moment to finally change something. Quit smoking, start saving money, get a nice body for summer or go to America.

Through my whole life I have seen many sunrises and even more sunsets from the window of my room. And I remember when over 12 months ago, at the last day of ending year, I was holding my inseparable attribute – mug filled with coffee, looking at the setting sun and with scared voice I whispered “Be good”.
And now, over a year later I’m writing this post from South Orange, New Jersey.

Everybody who thought, that after that introduction this post will be fulfilled with positive energy and  great advices “how to make your life better” unfortunately will be disappointed.
I’m the last person who should give any advice to anybody. Mostly because in my surroundings I was the one who always needed one. I’ve never believed in magic so called “coaching” and never really trusted people who tried to make me happy with it. But still, I was watching movies, listen to music and reading books that were supposed to show me the way.
In other words, for extensive part of my life I was that kind of person who was only waiting when somebody will come, pot me on the head, tell what I should do with my life and leave me a check for 1 million dollars. What a beautiful life.
Maybe for some people is really hard to believe in this, but I’ve never been really outgoing and communicative person. The one who knows what she wants from life, fills all space with her energy and always is one step ahead of everybody.
No, I’ve never been a “you-go-girl” type. But it’s not a secret that I always wanted to be. But generally it all was ending on “I wish…”. Usually I was standing aside and nicely waiting for my turn without making any noise.
But as you can guess, my turn has never come.

Everyone of us has some dreams. Sounds stupid and cliché, but it’s true. Mine, since I was 15 was going to USA one day. Of course, in that time it was only crazy teenager talking. Teenager who was fascinated with rock n roll music: “When I’ll go to the USA and become a rock star…” But…

I’ve always been more interested in things from “the West”. I’d rather watched American movies, listened to American rock music more likely than to polish. Although I studied polish philology (literature and stuff) I’ve always in natural way and with more pleasure been choosing American writers.
But there were people who didn’t understand it and all they did was nodding with pity and sending me ironic smiles, because on polish philology we read only polish literature, right? Not true.
And no. I wasn’t doing that because it was ‘in fashion’, trendy or I just wanted to show off and tell everybody how wise and sophisticated books I read (if Bukowski’s novels can be considered as wise and sophisticated). I have been doing that and I still do, because it’s different from the culture I grew up in. And I have always been interested in things that are unusual. And well, all things considered I guess it worked out for me if I finally am in the place I always wanted to be.

On the late wave of let’s call it “my 20’s rebellion” I have been making threats that one day I’ll say “the hell with that” and leave my town. Nobody really believed me, myself especially. Let’s be realistic, where do I think I’ll go? And with what? Piteous humanist, not stupid, it’s true, with big ambitions but without full time job and still living in family house. Not really an adventurous material.

And so I lasted. Precipitated into everydayness I slowly started to forget about the USA.
Cause seriously, what the hell I was thinking? I can’t do a simple thing by myself and I want to go to United States. Maybe it’s better to finish studies and get a fine job, they keep saying to me. And finally even I started to believe that America is just out of my reach.

I have seen how my friends got married, start a family, change their jobs, start studies in “big” cities and basically they do something with their lives and don’t afraid of changes.
And I’m sitting in my tiny room, with my inherent companion Morrison, who by the way is looking at me from the wall with growing reproval. Mad on myself and the whole world, because it was ME. I was supposed to experience something extraordinary in my life. I was supposed to live my dream.
And like some goddamn escapist I’m looking through the window admiring another sunset and thinking who could I be and how many could I accomplish if only… Yes, if only. And all I do right now is pouring myself another glass of wine.

But one day something broke in me.
For that moment, I don’t know which moment in my life I can call “groundbreaking”. Did it happen during writing my bachelor thesis? Or maybe when I was listening to “The End” for almost whole day? Or maybe when I was looking at the pictures of Venice Beach on Instagram?
One day I just realized that USA is the thing I desired for almost whole life. Not a well-paid job, not love, not starting my own family but this. And what’s even more important, it’s not so unreachable as some people were trying to make me believe in.
At the same time I felt that if I won’t make my decision right now, in this particular moment when that foolhardy idea came to my head, I’d never make my decision and I’ll regret that for the rest of my life.

And that old drunk Bukowski was right saying that nobody can save you, but yourself. Nobody else. And the only person who was standing on my way was myself.
I was the one who was making my own boundaries but I never had enough courage to admit that. All I did was blaming everyone else but not me. Or what’s even more hilarious to me right now, making some stupid philosophies about influence of environment on my social development.

Don’t expect anything,  don’t count on anything. World will give you nothing unless you’ll fight for it and grab it – said a wise men to me one day.
Now when I got my own perspective I can tell what my problem was. For my whole life I was captured in not ending feeling of waiting. I was waiting for something. I was telling myself that one day this day will come. The day when something in my life will happen. But the truth is I’ve done nothing to make it happen. I was too scared of life and world.
Now I’m scared a little less.

I’m the last person who should give any advice to anybody. But in the same time the best example that you can do a lot if only you’ll win the fight with your worst and strongest enemy. Yourself.

Komentarze

  1. Pytanie kluczowe, skąd miałaś pieniądze na wyjazd i z czego się tam utrzymujesz. Bez kasy nie da się nic.

    OdpowiedzUsuń
  2. Drogi Anonimie, pracuję jako au pair :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty