Oglądane: Who is the king of the Jungle? TARZAN!



Film Davida Yatesa nie jest arcydziełem współczesnej kinematografii. Nie powiela też od deski do deski historii Tarzana. Ktoś w internecie nazwał go kiczem.

Mimo to sprawił, że po seansie w głowie miałam tylko jeden znany cytat. Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać. Nie, nie człowieka. Naturę.





Tyle tytułem dramatycznego wstępu.

Kiedy Edgar Rice Borroughs w 1912 roku wydał pierwszą część przygód Tarzana, chyba nie przypuszczał, że jego książki opowiadające o perypetiach chłopca wychowanego przez stado wielkich goryli Mongani doczekają się ponad 200 filmowych adaptacji. Jednych bardziej udanych, drugich... pominę to milczeniem.



Yates postanowił przedstawić historię króla Dżungli z innej perspektywy. I to bardzo mi się spodobało. Tarzana, przepraszam, lorda Greystoke poznajemy, kiedy od kilku(nastu) lat u boku ukochanej Jane mieszka w ojczyźnie swoich rodziców - XIX-wiecznej Anglii. Tytułowy bohater niewiele ma wspólnego z Tarzanem, którego znamy. Nie jest nim, jak sam twierdzi na początku filmu. To John Clayton III, lord Greystoke. Człowiek światły, oczytany, przechadzający się po swym pałacu w kaszmirowych czy jedwabnych szlafroczkach, obracający się w angielskich elitach. Jednak intryga zaplanowana przez żądnego bogactwa Loeona Roma sprawia, że powraca do swej pierwotnej ojczyzny - Afryki. Tam, w samym sercu Konga będzie musiał zmierzyć się z własną przeszłością, o której przez lata starał się zapomnieć.




Zacznę od oceny ról aktorskich.

Alexander Skarsgård zbudował ciekawą postać Tarzana. Po części dlatego, że ta wykreowana przez aktora znacząco różni się od sylwetki Króla Małp zakorzenionej w popkulturze, od koloru włosów zaczynając, a na zachowaniu kończąc. Pojawiają się głosy, których autorzy zarzucają mu posągowość i pompatyczność. Według mnie idiotycznie wyglądałoby, gdy w momencie, kiedy postawił stopę w Afryce, rozerwałby ubrania na strzępy i zaczął walić się w piersi. Skarsgård dobrze sprawdza się w roli po części dzikich, a po części ucywilizowanych postaci. Dał tego przykład wcielając się w rolę Erica Northmana w "Czystej krwi". Podobał mi się spokój, który emanował z jego postaci. Wykreowany przez niego Tarzan posiada wewnętrzną siłę i potęgę, które sprawiły, że stał się władcą zwierząt. A emanujący od niego magnetyzm widać od pierwszej chwili kiedy pojawia się na ekranie.







Jeśli chodzi o moje gusta w kwestii doboru pozostałych aktorów, Yates nie mógł trafić lepiej. Podobała mi się Margot Robbie, która wcieliła się w żonę Tarzana, Jane. Także ze względu na to, że jej postać nie była kolejną damą w opałach, która bezczynnie czeka, aż jej ukochany przybędzie na pomoc. Poza tym Robbie i Skarsgård bardzo dobrze ze sobą współgrali i stworzyli parę, którą przyjemnie się ogląda.













W kwestii czarnego charakteru zaskoczenia nie będzie - przed państwem standardowo Christopher Waltz. Rolę zachłannego Leona Roma odegrał pierwszorzędnie, ale mimo wszystko trochę to przykre, że pozostaje aktorem jednej roli.







Ciekawą postać wykreował Samuel L. Jackson. Jego bohater, jako przybysz z Nowego Świata wprowadza do akcji amerykański luz i swobodę. Taki trochę MacGyver. Tu opatrzy i pozszywa ranę za pomocą afrykańskich mrówek, a za chwilę będzie strzelać celniej niż Wilhelm Tell. Jego postać jest pełna komizmu, co tylko działa na korzyść filmu. Typowo amerykańskie żarty i powiedzonka sprawiają, że produkcja trochę "spuszcza z tonu". Dzięki temu zostaje zachowana równowaga, a oglądany przez nas obraz nie staje się przesadnie melodramatyczny.




Oczywiście w filmie nie brakuje podniosłych momentów, które sprawiają, że serce zaczyna bić szybciej (i to nie tylko ze względu na nagi tors Tarzana). Chwyt stary jak świat, ale jestem w stanie to wybaczyć. Chociażby ze względu na świetne efekty specjalne, które chwilami dosłownie wbijały mnie w fotel.

Tym co spodobało mi się w filmie najbardziej, jest niesamowity klimat, który towarzyszy nam już od pierwszej sceny. David Yates jako reżyser trzech części o Harrym Potterze doskonale wie, jak zaczarować widza. Fakt, dżungla jak i jej mieszkańcy to w dużej mierze wytwory technologii CGI. Ale nastrój tajemnicy, kryjący się we mgle zawisłej nad lasami Konga jest jak najbardziej prawdziwy.




"Tarzan: Legenda" to kino rozrywkowe, przy którym przyjemnie spędzi się wakacyjne popołudnie. Stąd jakiekolwiek dyskursy filozoficzne, rozbudowane problemy egzystencjalne przy równoczesnym skakaniu z liany na lianę brzmiałyby co najmniej śmiesznie. Nie o to w tym chodzi, choć reżyser całkowicie z nich nie rezygnuje. W pewien sposób próbował zarysować wewnętrzny konflikt Tarzana. To, dlaczego wzbraniał się przed powrotem do Afryki, z czym mierzył się, kiedy znalazł się w sercu Konga. Ale chyba do końca nie miał pomysłu, w jaki sposób to nakierować, dlatego opowieść zatrzymuje się tylko na poziomie kina rozrywkowo-przygodowego. Poza tym, momentami film wydaje się chaotyczny. Reżyser do historii o Tarzanie wplata niewolnictwo, walkę o ochronę przyrody, a nawet echa wojny secesyjnej. Trochę tego za dużo jak na film, który według mnie mówi o dwóch rzeczach: potędze miłości i natury.




Czy Tarzan XXI wieku jest kiczem? Nie wiem. Kicz to pojęcie względne. Fabuła filmu nie jest zbyt skomplikowana. Od razu wiemy kto jest dobrym, a kto złym. Nie ma w nim postaci ambiwalentnych. Stąd podział na dobro i zło oraz ich odwieczną walkę jest bardzo przejrzysty i nie ma w nim niespodzianek. Ale to też czasami w kinie jest potrzebne. Świadomość tego jak coś się zakończy.







Podsumowując, Tarzan: Legenda to znana historia opowiedziana w nowatorski sposób. I pomimo kilku niedociągnięć oraz uproszczeń, moim zdaniem jest to jeden z lepszych blockbusterów ostatnich lat. A już na pewno jeden z najbardziej widowiskowych.


A jakie są Wasze opinie na temat tego filmu? Oglądaliście, czy dopiero macie zamiar? :)


P.S. Polecam posłuchać piosenki, jaką Hozier stworzył na potrzeby filmu. Better Love słuchałam już kilkadziesiąt razy, a wciąż mam na plecach ciarki!














źródło zdjęć: filmweb

Komentarze

Popularne posty