Potęga muzyki - XIV edycja Thanks Jimi Festival

- Halo, mamo? Posłuchaj tego:

- …Nobody knows that you left for good, you’re  In the army now. Ooooh, you’re in the army, noow…



Tegoroczna edycja Gitarowego Rekordu Guinnessa obfitowała w wiele emocji. Ale zanim powiem o łzach radości, dzikich tańcach pod sceną i okrzykach plemiennych, najpierw minimalnie o tym, jak całe przedsięwzięcie przebiegało w tym roku.


Na początek warto zadać sobie pytanie: czy jest jakaś rzecz, która w tym festiwalu mi się nie spodobała? Oczywiście, że jest. Jedna, ale dość istotna. To, że dopiero rok temu postanowiłam zostać częścią gitarowej społeczności.


W tym roku pobiliśmy rekord. Mimo wszystko, to fajne uczucie, kiedy zdasz sobie sprawę: „hej, ja też się do tego przyczyniłam, jestem tego częścią”. Oczywiście, pobicie rekordu jest ważne, w końcu impreza nosi tytuł Gitarowy Rekord Guinnessa. Ale jak się okazuje, nie to jest najważniejsze. Przynajmniej nie w moim przypadku. Kiedy stoisz na Rynku wygrywając kolejne akordy Hey Joe – nie ma znaczenia kim jesteś. Nieważne ile masz lat. Nieważne skąd pochodzisz i jakie masz poglądy. W zasadzie nawet nie ma znaczenia czy lubisz Hendrixa czy nie. Stojąc tam i wznosząc do góry gitarę oddajesz swój hołd muzyce. A ta, jak wiadomo, nie zna ograniczeń.



Tak w bardzo dużym skrócie wyglądało pobijanie rekordu na Rynku. To, co działo się później podczas Koncertu Gwiazd, to istne szaleństwo.

Tegoroczna edycja pobiła pozostałe w ilości koncertów, których było aż 6! I to jakich! W myśl zasady „dla każdego coś innego” każdy mógł znaleźć coś dla siebie: bluesowy Dżem, dla koneserów - instrumentalistów – Scott Henderson, energetyczne Guano Apes zza zachodniej granicy, oldschoolowy, ale wciąż na czasie Status Quo, i osobiście moje dwa największe pozytywne zaskoczenia – pochodzący z Wielkiej Brytanii DragonForce, który z angielską powściągliwością niewiele ma wspólnego i hipnotyzujący Within’ Temptation.


Na pierwszy ogień idzie zespół Dżem. Chciałam napisać „Dżem jak to Dżem”, ale niestety nie znam jego twórczości na tyle, aby móc wyrażać spoufałe opinie. Niemniej była to dla mnie świetna okazja, aby poznać coś więcej niż „Czerwony jak cegła”, „Whisky” czy „Wehikuł czasu” śpiewane do upadłego na osiemnastkach, weselach, etc. Największe wrażenie wywarł na mnie utwór „Sen o Wiktorii”. W zasadzie znałam go już wcześniej z czasów, kiedy Vogue Journalist Wanna Be bezskutecznie próbowała mnie przekonać do słuchania polskiego blues rocka. Jednak na żywo wywarł na mnie o wiele większe wrażenie i w końcu do mnie „trafił”. Dlatego też, kiedy wybrzmiał ostatni akord, ukradkiem, aby nikt nie widział, otarłam łzy, bo w końcu twardziele nie płaczą.


W tym samym czasie w Hali Stulecia rozpoczął się koncert Scotta Hendersona. Byłam gotowa go opuścić, gdyż chciałam w końcu wywalczyć odpowiednie miejsce przed koncertem DragonForce (czyt.  miejsce z którego widziałabym choć kawałek sceny a nie plecy dwumetrowych headbangerów), ale zostałam przegłosowana, gdyż moje współtowarzyszki uznały, że na pewno warto zobaczyć chociaż fragment.

Osoby, które są fanami jazz fusion i pokrewnych stylów, na pewno były urzeczone. Do mnie osobiście ten typ muzyki za bardzo nie przemawia. Poza tym, koncertu słuchałam zbyt krótko, żeby wyrazić konstruktywną opinię. Na pewno talentu i wirtuozerii Hendersonowi odmówić nie można.



Koncertem, na który czekałam najbardziej był występ DragonForce.
Początkowo moje dwie towarzyszki nie mogły zrozumieć, dlaczego tak bardzo mi na tym zależy, zwłaszcza, że moja wiedza na temat tego zespołu była znikoma. Po części im się nie dziwię, bo zachowywałam się tak, jakby na scenę za chwilę miało wyskoczyć Guns n’ Roses z lat 80’, a nie jakiś tam powermetalowy zespół z Wielkiej Brytanii.  Jednak wystarczyło tylko, aby wokalista zespołu przywitał publiczność przeciągłą wokalizą, której nie powstydziłby się sam Bruce Dickinson, a dziewczyny zrozumiały, dlaczego tak się „jarałam”.

Prawda jest taka że do czasu Thanks Jimi Festival znałam tylko jeden utwór - „Cry Thunder”. Parę lat temu podesłał mi go kolega. Pamiętam, że wtedy bardzo mi się spodobał – bardzo harmonijny power metal, świetny wokal. Pomyślałam, że fajnie byłoby obejrzeć go na żywo, bo to, co na video wyczyniali członkowie zespołu, przechodziło ludzkie pojęcie. Ponieważ był to jednak czas w którym, o ile się nie mylę, przeżywałam miłość do Eddiego Van Halena, DragonForce poszedł w odstawkę.


Zespół dał naprawdę świetne show. Pojawiły się pewne problemy techniczne, ale nie wpłynęły one negatywnie na odbiór muzyki, no a przynajmniej nie przez takiego laika jak ja. Wokalista, Matt, od razu nawiązał kontakt z publicznością, co chwila zagrzewając do pogo. Podczas śpiewu był bardzo sugestywny, widać, że żył melodią, słowami, że zostawiał całego siebie na scenie i dawał z siebie 100%. Podobnie jak reszta zespołu. Dwóch gitarzystów skomplikowane solówki
grało tak, jakby było to intro do „Smoke on the Water”. Pominę już fakt, że Herman Li wykręcał i podrzucał swoją gitarę pod każdym możliwym kątem, nie omieszkając zagrać na niej zębami i językiem. Czyżby hołd dla zmarłego Jimiego? ;) Cały zespół sprawiał wrażenie beztroskich i wyluzowanych chłopaków mających dystans zarówno do siebie jak i do innych, w tym do występującego po nich Satus Quo, któremu Matt postanowił wbić przysłowiową „szpilę”. 

Przez cały koncert czekałam aż DragonForce zagra jedyny znany mi kawałek „Cry Thunder”. Kiedy ten moment nadszedł, nie mogłam uwierzyć w to, co się dzieje. Nagle zdałam sobie sprawę z opisywanego wcześniej faktu – siedzisz przed komputerem, słuchasz, myślisz – świetne - i oczami wyobraźni widzisz się na ich koncercie. A trzy lata później stoisz na wrocławskiej Pergoli i słyszysz ich na żywo. I brzmią o niebo lepiej niż mogłaś to sobie wyobrazić. Nic nie
poradzę, że kiedy usłyszałam pierwsze dźwięki utworu, bardziej przypominałam rozhisteryzowaną psychofankę Biebera niż ostrą metalówę, no ale wiecie, emocje, emocje… i te łzy radości, kiedy zdałam sobie sprawę, że to dzieje się naprawdę. Że stoję tam wśród tysięcy innych osób i do upadłego ryczę „cry thunder”, bo śpiewem bym tego nie nazwała ;)

Tak, DragonForce to zespół, któremu warto poświęcić więcej niż chwilę, dlatego czuję, że będę o nich jeszcze pisać. I jeszcze jedno – to naprawdę najszybciej grający zespół świata. I obecnie jeden z najprzystojniejszych ;)



Kiedy w Hali Stulecia dobiegał końca koncert Guano Apes, na który jednak nie dotarłam, bo porwał mnie szał DragonForce, na Pergoli rozpoczęły się przygotowania do występu kolejnej gwiazdy, którą był zespół Status Quo. Ten koncert cieszył się szczególnie dużą frekwencją  osób starszych, które przyszły posłuchać ich zespołu z czasów młodości. Dla mnie ich występ także miał duże znaczenie. No bo w końcu ileż to razy będąc w gimnazjum słuchałam namiętnie „Whatever you want” albo ich największego hitu „In the army now” nie zdając sobie wtedy sprawy, że za parę lat będę tego słuchać na żywo.

Koncert, trwający prawie dwie godziny przebiegał w świetnej atmosferze. Lider zespołu, Francis Rossi utrzymywał świetny kontakt z publicznością, która większość kawałków zaśpiewała razem z nim. Cały koncert był pełen obustronnej energii i zabawy.



W trakcie trwania show nie obyło się bez ciekawych improwizacji, ale i nie zabrakło takich hitów jak wspomniane wcześniej „Whatever you want”, „In the army now”, „Rockin’ All over the World”, „Caroline” czy „Down, down”. I chociaż głos Francisa już nie ten jak za dawnych lat, bo kilka razy zdarzyło mu się zaśpiewać nieczysto, ale.. Z drugiej strony, hej, Status Quo są już na scenie od ponad 50 lat i pomimo tak wielkiego upływu czasu wciąż potrafią sprawić, że cała publiczność dosłownie tańczy i śpiewa. Czapki z głów.



Ostatnim z koncertów zaplanowanych z okazji tegorocznego Gitarowego Rekordu Guinessa był występ Within Temptation. Wielokrotnie słuchałam ich piosenek w domowych zaciszu, ale są one niczym w porównaniu z koncertem na żywo. Zespół już od pierwszych chwil na scenie sprawił, że publiczność oszalała. Była to głównie zasługa magicznej Sharon, która zjawiła się na specjalnie przygotowanej
kondygnacji w długim płaszczu i fantazyjnym nakryciu głowy wyglądając niczym leśna bogini. Stamtąd zaśpiewała utwór „Caged”. I już mnie miała.  Reszty piosenek słuchałam jak urzeczona. Cały koncert Within Temptation to świetne show zarówno pod względem muzycznym jak i wizualnym. Specjalnie dostosowane efekty świetlne i animacje ukazywane na ekranie dopełniały mrocznego, momentami mistycznego widowiska. Niestety, nie obyło się bez problemów technicznych. Jednak głos Sharon, jej pozytywna energia, którą zarażała publiczność, rekompensowała wszystko.

Tak wyglądała kolejna edycja Thanks Jimi Festival. Od bicia rekordu minęło już kilka tygodni, ale ja myślami wciąż stoję na Rynku trzymając wzniesioną do góry gitarę.


Dość dobrze utkwiły mi w pamięci słowa Nigela Kennedy’ego (nawiasem mówiąc, to, co ten gość wyprawia na skrzypcach nie mieści się w głowie) wypowiedziane do publiczności podczas zeszłorocznego Koncertu Gwiazd. Nie ma znaczenia, czy pobiliśmy rekord czy nie. Ważne, że jesteśmy tu razem, ciesząc się każdą chwilą. Na tym właśnie polega potęga muzyki i to, o czym ona jest.


Dla mnie tegoroczna edycja ma wielkie znaczenie. Chociażby dlatego, że mogłam sprawić radość mojej mamie dzwoniąc do niej w trakcie „In the army now”. Albo dlatego, że razem z tysiącami innych fanów mogłam krzyknąć „stand up and fight!” wznosząc rękę w geście zwycięstwa. Tak, głupie rzeczy. Ale właśnie takie rzeczy sprawiają, że muzyka to coś więcej niż tylko melodia i słowa.

Dzięki Jimi. Serio. Twoje zdrowie, gdziekolwiek teraz jesteś.


źródło zdjęć: www.rockmetal.pl; własne

Komentarze

Popularne posty