Książki mojego życia

Dzisiaj zapraszam Was na post, w którym opowiem o książkach, które w jakiś sposób stały się dla mnie najważniejszymi. Jak to mam w zwyczaju, trochę się rozpisałam, więc gorąca kawa lub herbata wskazana :)






Do stworzenia tego posta zainspirowały mnie zajęcia, na które mieliśmy napisać felieton o książkach. „Napiszcie o najważniejszych książkach w Waszym życiu” - powiedziała wykładowczyni. Nie ma sprawy. Temat łatwy i przyjemny. Poza tym, uwielbiam czytać, więc co to za problem wybrać te, które faktycznie coś znaczyły? No cóż, powiem tak. Jeszcze nigdy pisanie dla przyjemności nie nastręczyło mi tylu problemów. „Którą wybrać? A dlaczego akurat tę a nie tamtą?” Momentami pojawiała się dziecięca filozofia w stylu: „A co jeśli nie wybiorę tej książki i ona się obrazi?” W końcu, po długich walkach, wewnętrznych monologach ze swoim daimonionem, obgryzionych paznokciach i hektolitrach wypitej kawy doszłam do konsensusu i wybrałam te „przełomowe”.


Gdybym miała w jakiś sposób opisać bohatera, który stanowiłby wypadkową wybranych przeze mnie książek… powiem szczerze, że nie chciałabym go spotkać w ciemnej uliczce. Tyle tytułem wstępu, a teraz rozpocznijmy i poczujmy się jak Mickiewicz w swoich sentymentalnych podróżach.


Pierwszą książką, która wywarła na mnie wpływ i z powodzeniem mogę zaliczyć ją do grona „najważniejszych”, był Władca Pierścieni Tolkiena. Po raz pierwszy z Frodo Bagginsem i jego drużyną spotkałam się mając 8 lat. Pamiętam jaka dumna byłam, kiedy w niecałe dwa tygodnie udało mi się przeczytać pierwszą część trylogii – Drużynę Pierścienia. Od tego momentu – a minęło już lat 14, Tolkien jest obecny w moim życiu. Ktoś pomyśli – „Wielkie mi rzeczy. Głupie fantasy i tyle”. Dla mnie to nie jest tylko fantasy. Osobiście nie znam piękniejszej książki, ukazującej motyw walki dobra ze złem. Władca Pierścieni nauczył mnie wielu rzeczy – czym jest honor, przyjaźń i prawdziwe poświęcenie. Dał do zrozumienia, że zło jest wszechobecne i należy mu się przeciwstawiać. Nie po to, że na końcu czeka na nas nagroda, ale dlatego że tak trzeba. Pokazał, że musimy walczyć do samego końca, nawet mając świadomość przegranej. I te słowa zawsze mam gdzieś z tyłu głowy, kiedy mam wrażenie, że nie dam rady czemuś sprostać.


Teraz pora na obrót o 180 stopni. Klasa druga gimnazjum. Rozpoczynam lekturę My dzieci z dworca ZOO.  Do dziś pamiętam poobrywaną, zmaltretowaną okładkę i wypadające strony. Dlaczego uważam, że książka o wyznaniach nastoletniej narkomanki jest dla mnie jedną z najważniejszych? Może dlatego, że czytając ją, pierwszy raz w życiu doznałam szoku. Opisywane w książce wydarzenia były tak brutalnie prawdziwe, a mimo to w pewien sposób nierzeczywiste. Pamiętam, że podczas lektury zadawałam sobie pytania w stylu „Czy to naprawdę miało miejsce? Czy to, o czym czytam, w ogóle jest możliwe?”. Ci, którzy mieli w rękach tę książkę, na pewno znają odpowiedź. Kiedy przeczytałam jej ostatnie strony, czułam, że w jakiś sposób jestem innym człowiekiem. Chyba dlatego, że stałam się świadoma rzeczy, którymi moi rówieśnicy nie zaprzątali sobie głowy w wieku piętnastu lat. Lektura Dzieci z Dworca Zoo zaowocowała u mnie zainteresowaniem literaturą poruszającą temat narkomanii. Pamiętam, jak przetrząsałam lokalną bibliotekę w poszukiwaniu książek choć trochę zbliżonych do wyznań Christiane F. W końcu, paradoksalnie, choć nie do końca, moja swego rodzaju fascynacja życiem napędzanym przez narkotyki spowodowała, że po dziś dzień jestem wierna muzyce i kulturze rockowej. Podczas lektury Dzieci… byłam piętnastolatką zakochaną w synth-popie lat 80’ i zespołach typu A-ha. Napotkane przeze mnie nazwiska pokroju Davida Bowiego były co najmniej dziwne, a nazwy zespołów jak Led Zeppelin czy Pink Floyd brzmiały jak echo zamierzchłych czasów, które zapragnęłam poznać. I całe szczęście, że to zrobiłam.


Książką, do której wracam regularnie – innymi słowy czytam ją minimum raz do roku, jest Buszujący w zbożu Jerome’a Davida Salingera. Po raz pierwszy z Holdenem Caufieldem – bohaterem powieści, spotkałam się podczas zajęć języka polskiego 3 klasie gimnazjum. Po dziś dzień jestem wdzięczna mojej polonistce, której zależało, abyśmy poznali coś więcej niż sama podstawa programowa. Siedziałam wtedy w ławce i czytając kolejne fragmenty powieści myślałam: „Tak, to jest właśnie to, czego szukam! Ja też czuję się tak jak Holden, też nie potrafię pogodzić się z niesprawiedliwością tego świata.” Oczywiście,  zaraz po lekcjach pobiegłam do biblioteki po egzemplarz, a następnie w ciągu jednego wieczora pochłonęłam całą książkę.

Na temat Buszującego w zbożu słyszałam już różne historie. Np. to, że  młodzi ludzie po jego lekturze zaczęli masowo popełniać samobójstwa. Podobno egzemplarz powieści Salingera miał przy sobie zabójca Johna Lennona. No cóż. Tę książkę przeczytałam już kilkukrotnie i nie odczuwam potrzeby dokonania zamachu na życie któregoś rodzimych celebrytów ani też nie mam ochoty rzucać się z mostu. W moim przypadku jest wręcz przeciwnie – ta książka za każdym razem przypomina mi, po co właściwie tu jestem i napędza mnie do działania. Jest takim wewnętrznym głosem sumienia.


Teraz kolej na powieść, która nie była miłością od pierwszego przeczytania. Tak naprawdę jej sens pojęłam dopiero w 3 klasie liceum podczas jej omawiania. To było niezapomniane uczucie. Siedziałam na lekcji, słuchałam głosu nauczycielki robiąc notatki i nagle usłyszałam zdanie, Dr Rieux jest przykładem postaci, która udowadnia, że można być świętym bez Boga. Tak, oczywiście mowa o „Dżumie” Camusa. Pamiętam, z jaką nienawiścią czytałam ją po raz pierwszy, kiedy w gimnazjum przygotowywałam się do konkursu. Dlaczego muszę czytać taką obrzydliwą książkę? – myślałam. Oczywiście, im bardziej się w nią zagłębiałam, zrozumiałam, że tutaj wcale nie chodzi o chorobę. Jednak musiało minąć parę lat, abym w pełni zrozumiała to, o czym mówi Camus. Teraz, po upływie czasu w pełni utożsamiam się z jego porte parole, czyli dr Bernardem Rieux. A patrząc na to, co dzieje się na świecie, ciągle mam w głowie słowa z ostatnich stron  powieści, które brzmią mniej więcej tak: „Bakcyl dżumy nigdy nie umiera, nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście”


Na sam koniec pozostawiam wisienkę na torcie – powieści Charlesa Bukowskiego. Niestety, w tym przypadku nie potrafię wybrać jednej książki. Każda z nich ma w sobie coś niepowtarzalnego. Czasami może to być tylko kilka cytatów. Jednak mają one taką siłę, że zapisują się w mojej pamięci na całe życie. Niektóre z nich powtarzam codziennie niczym mantrę. Dlaczego tak ubóstwiam Bukowskiego? Dlatego, że jak nikt inny udowadnia, że można być wielkim równocześnie znajdując się na dnie. 

Z mojej strony to tyle. A jakie książki są najważniejsze dla Was? :)

Komentarze

  1. "My, dzieci z dworca ZOO" również są na mojej liście. Miałam w ręku inne książki o podobnej tematyce, też często bazujące na prawdziwych wydarzeniach, ale żadna nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, jak właśnie ta.
    Wiesz dobrze, że "Władcę Pierścieni" też bardzo lubię. I powiem Ci, że podobne uczucia do Twoich mam wobec Pottera. Czasem słyszę, że to głupie, dziecinne fantasy, że mogłabym sobie dać z tym spokój, ale ta seria też mnie dużo nauczyła i nadal uczy. I to jest właśnie fajne, że coś się wynosi z czytania, nawet po raz któryś, więc pieprzyć to, co mówią inni.
    "Buszujący w zbożu" jeszcze przede mną. Co do "Dżumy", to nie uderzyła mnie aż tak, bym wpisała ją na podobną listę. A jeszcze nawiązując do "Buszującego..." - dla mnie to trochę chore, obwiniać jakąś książkę/film/teledysk/cokolwiek o to, że nakłania do samobójstwa (no chyba, że jest to pokazane wprost), bo to chyba nie jedyny taki przypadek. Wydaje mi się, że myśli samobójcze są dużo głębiej w człowieku zakorzenione i byle książka tego nie wyzwoli. To pochodzi bezpośrednio z danej osoby, dlatego lekko mnie bawią ci poszukiwacze teorii spiskowych, chociaż co ja tam wiem :P

    OdpowiedzUsuń
  2. no co zrobisz, jak nic nie zrobisz :P

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty